REKLAMA

„Joker” to coś więcej niż adaptacja komiksów, to film na miarę naszych czasów. Dlatego wielu widzów po prostu odrzuci

„Joker” budził olbrzymie emocje odkąd tylko zobaczyli go pierwsi widzowie. I choć zdania na temat produkcji Todda Phillipsa były bardzo skrajne, to mieliśmy gwarancję wielkiego filmowego wydarzenia. I faktycznie „Joker” takim wydarzeniem jest. To produkcja mocna, ponura i skrajnie polityczna.

joker film recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga! Poniższa recenzja nie zawiera spoilerów fabularnych (ponad to, co pokazano w zwiastunach).

Można nieco przekornie powiedzieć, że gdyby nie Marvel to nigdy nie dostalibyśmy takiego filmu jak „Joker”. To sukces filmowego uniwersum największych rywali DC w połączeniu z fiaskiem produkcji z Benem Affleckiem i Henrym Cavillem przyczynił się do całkowitej zmiany strategii komiksowego wydawnictwa należącego do Warner Bros. DC uruchomiło zupełnie nowy imprint komiksowo-filmowy zwany DC Black Label, który miał w swym założeniu wykraczać poza dotychczasowe normy, szokować i nie przejmować się nawiązywaniem do długiej historii komiksowych bohaterów.

„Joker” jest pierwszą produkcją powstałą właśnie z tą myślą i z miejsca pokazuje, że naprawdę warto. Bo z punktu wiedzenia adaptacji superbohaterskiego świata niczego podobnego wcześniej nie było. Oczywiście, reżyserzy pokroju Tima Burtona, Christophera Nolana, Sama Raimiego czy Zacka Snydera nadawali tego typu filmom swój własny styl, a w „Mrocznym Rycerzu” i „Mroczny Rycerz powstaje” nie brakowało akcentów politycznych. Ale „Joker” jest czymś więcej, bo udało mu się coś, czego trylogia Nolana tak naprawdę nie dokonała. Stał się adaptacją komiksów, który całkowicie się od nich uwolnił. I można tylko żałować, że Todd Phillips nie wyzwolił się z kolei z fascynacji kinem Martina Scorsese.

Joker” rozgrywa się w Gotham City, ale to tak naprawdę alternatywna wersja tego świata. Czas, okoliczności, życiorysy – wszystko jest podporządkowane wizji reżysera i kreacji Joaquina Phoenixa.

Rzadko o filmie można powiedzieć, że jest dziełem jednego człowieka. W tym miejscu również byłoby to pewnym nadużyciem, bo pominęłoby pracę całej ekipy i kilka mocnych drugoplanowych akcentów w wykonaniu Roberta De Niro, Frances Conroy i Bretta Cullena. „Joker” nie mógłby jednak istnieć, gdyby nie Joaquin Phoenix.

To on jest jądrem całego tego filmowego wszechświata. Wszystkie sceny kręcą się wokół niego, kamera od pierwszego do ostatniego ujęcia lub koncentrować się na jego mimice i fizyczności. Oscarowym szansom gwiazdy „Mistrza” i „Gladiatora” na pewno pomoże fizyczna metamorfoza i utrata wielu kilogramów, ale Phoenix sięga tu po bardzo szeroki wachlarz możliwości. Wykorzystuje najlepsze chwyty gry w teatrze i łączy je z naturalizmem filmów Martina Scorsese. Nie bez powodu w „Jokerze” pojawia się Robert De Niro, bo cała atmosfera filmu mocno nawiązuje do dzieł, w których grał główne role – „Taksówkarza”, „Króla komedii” i „Wściekłego byka”.

Gotham to nudna, brudna, bezduszna metropolia, w której łatwo się zgubić, a mieszkać warto, tylko jeśli jest się bogatym. W mieście od tygodni strajkują śmieciarze, środki rządowe są na wyczerpaniu, a ostatnio pojawiła się nawet plaga superszczurów. Arthur Fleck pracuje jako klaun na wynajem, a resztę dni spędza chodząc na terapię do szpitalu Arkham i zajmując się swoją schorowaną matką. Kobieta kiedyś pracowała dla Thomasa Wayne'a i teraz obsesyjnie wysyła mu listy, w których prosi o pomoc finansową. Kandydujący na stanowisko burmistrza milioner najwyraźniej nie ma czasu na zajmowanie się takimi rzeczami, bo odpowiedzi nigdy nie nadchodzą. Cierpiący na zaburzenia Arthur stara się za radą swojej matki zachowywać wesołą minę i rozśmieszać ludzi, ale życie okazuje się mieć dla niego inną drogę.

Każdy dobry Joker musi mieć swój śmiech i Phoenix zdecydowanie radzi sobie na tym froncie. To kreacja inna od znanych z kina czy seriali.

Jack Nicholson miał śmiech pełen cynizmu, Mark Hamill jak nikt inny potrafił włożyć groźbę w histeryczny chichot, a Heath Ledger śmiał się głucho i bez wesołości, bo jako agent chaosu nie mógł odczuwać niczego osobistego. Śmiech Phoenixa jest pełen smutku, rozpaczy, to wesołość nie na miejscu, niemal przypadkowa, wbrew sobie. W filmie zostaje podane wytłumaczenie na wybuchy radości Arthura, ale widz ma prawo cały czas się zastanawiać, czy to faktycznie pełen obrazek. Ale ta obawa przed fałszem jest obecna w całym filmie Phillipsa. Mamy w nim do czynienia z ofiarą i oprawcą w jednym, chorym i absolutnie trzeźwo myślącym, klaunem i mordercą, apolityczną siłą oraz liderem ruchu wściekłych i zapomnianych.

Nie wierzcie grupie zagranicznych dziennikarzy, którzy pisali, że „Joker” jest filmem nihilistycznym. To absolutna nieprawda, choć wielu osobom na pewno nie spodoba się jego przesłanie. Sam jeszcze nie do końca wiem, co o nim myśleć. Marvel robił już fantastyczne widowiska, ale film który zmusza do myślenia, to jednak wciąż domena DC. Dobrze, że firma do tego wróciła, zachowując przy tym podmiotowość tytułowej postaci.

REKLAMA

Bo pomimo wyrwania się z ograniczeń medium komiksowego „Joker” wbrew pozorom ma wiele szacunku dla swojej postaci i jego wspólnej historii z Batmanem. Zmieniło się położenie figur na szachownicy i część pionów, ale najważniejsze z nich stoją na swoim miejscu. Jeśli w produkcji Warner Bros. można zauważyć pewne słabości, to raczej w zbyt wielkim zadurzeniu Todda Philipsa wobec kina Martina Scorsese. Reżyser słusznie podkreślał, że film mógłby się równie dobrze nazywać „Arthur”, ale powolna przemiana głównego bohatera zbyt często uderza w znajome tony. Gdy „Joker” jest oryginalny to pod każdym możliwym względem, ale niekiedy za bardzo przypomina seans, który wygląda jak coś, co już widzieliśmy.

„Joker” trafi do polskich kin już 4 października 2019 roku.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA