To najprawdopodobniej jest jeden z najważniejszych filmów tego roku. Widząc, jak zróżnicowane głosy krytyki pojawiają się w popularnych mediach, jestem przekonany, że, tak jak "To nie jest kraj dla starych ludzi", również "Juno" podzieli współczesnych kinomanów. Nie mam tu na myśli tylko swoistej niezależnej techniki produkcyjnej, ale przede wszystkim samą historię i jej bohaterów. Za scenariusz oryginalny, Diablo Cody otrzymała od Akademii Oscara, co wywołało niezadowolenie u wielu krytyków. Ale kto się nimi przejmuje? W końcu to nam - widzom - ma opowieść przypaść do gustu. Amerykanie są zachwyceni! A jak film Reitmana spodoba się przeciętnemu Polakowi?
Na początku był fotel. I od tego fotela powstało nowe stworzenie - dziecko Juno MacGuff i Pauliego Bleekera. Wszystko byłoby w porządku, gdyby obydwoje nie chodzili jeszcze do liceum i byli w długotrwałym związku. Po prostu - wpadka! Dziewczyna najpierw chce dokonać aborcji, ale ostatecznie rezygnuje. Decyduje się na oddanie dziecka w ręce rodziny, która będzie mogła się nim porządnie zaopiekować. Paulie z boku obserwuje swoją przyjaciółkę z rosnącym brzuszyskiem, a ona sama jedzie i poznaje przyszłych rodziców adopcyjnych nienarodzonego dziecka. Wkrótce Juno zaprzyjaźnia się z nimi i niedługo odkryje prawdę o związku Vanessy i Marka Loringów.
Wydawać by się mogło, że to kolejna mainstreamowa komedia o nastolatkach, przeznaczona dla masowego odbiorcy. Z drugiej strony, niektórzy mogą wyszukać w fabule koncepcję na kolejne czwartkowego spotkania w TVNie z serią "Prawdziwe Historie". Nic bardziej mylnego. W "Juno" komedia i dramat łączą się, aby nakreślić obraz młodych ludzi radzących sobie z problemami dorosłości. W końcu reżyserem jest Jason Reitman. To właśnie on rozpoczął modę na niezależne kino satyryczne. "Dziękujemy za palenie" stało się punktem zwrotnym w stylistyce amerykańskiej komedii. Szkoda, że nie zostało autorytetem dla dzisiejszych twórców, bo poziom klozetowej rozrywki, atakujący multipleksy na całym świecie, jest już od dawna schematyczny i niesmaczny. Dlatego na tle komercyjnego kiczu, najnowsza opowieść Reitmana okazuje się być oazą na pustyni.
Podobnie jak opisywany w tym numerze "Once", "Juno" należy do gatunku "indie". To walczący ze współczesną techniką realizacyjną obraz nietypowej nastolatki z typowych amerykańskich przedmieść. Kamera koncentruje się na bohaterce i jej najbliższym otoczeniu. Przyjmuje zupełnie inną perspektywę i w zbliżeniu obserwuje zachowanie Juno. Brak tu ogólnego ujęcia nastolatków i "suburbs". Dostajemy fragment rzeczywistości, obserwujemy go wraz z innymi protagonistami i stopniowo odkrywamy ich pasje, problemy i słabości. Wszystko oprawione specyficznym humorem i muzyką, która jest mieszanką teraźniejszego nurtu "indie" oraz rockowej alternatywy z lat 60' i 70' XX wieku.
Kim tak naprawdę jest Juno? Reitman prezentuje portret wyalienowanej ze współczesnego świata dziewczyny. Nie interesuje jej podział społeczny w szkole czy to, co o niej pomyślą rówieśnicy jak zobaczą ją z brzuchem. Trzyma się z dala od tłumów "ogólniakowych celebrities" i grupek kujonów informatycznych.
Ma za to niewielu bliskich przyjaciół, z którymi komentuje otaczającą rzeczywistość. Juno zachowuje się jak niezależna nastolatka, jednak scenariusz ukazuje tą postać w tak wielu kontradykcjach, że jej tożsamość nie jest do końca przewidziana. Brakuje jej charakteru i wyglądu typowej amerykańskiej nastolatki, a mimo to jej najlepszą przyjaciółką jest cheerleaderka. Co więcej, przypadkowo zachodzi w ciążę, co jest typowym, przyziemnym problemem dzisiejszych nastoletnich dziewczyn. Nawet jej wybór odpowiedniego chłopaka pada na Bleekera, ciamajdowatego i przeciętnie wyglądającego sprintera szkolnej drużyny. To wszystko jeszcze bardziej nakreśla złożoną osobowość Juno, która na początku sprawia wrażenie nietypowej, lecz prostej dziewczyny. Podobnie jak Holden Caulfied z "Buszującego w zbożu" Salingera, poszukuje swojego celu w życiu i sprzeciwia się systemowi, również i Juno błądzi, i próbuje odkryć kim tak naprawdę jest. Za tę rolę przyznano rewelacyjnej Ellen Page zasłużoną nominację do Oscara.
Film Reitmana to jednocześnie kontrastujący obraz dwóch rodzajów amerykańskich przedmieść. Pierwsze, to małe domy jednorodzinne zamieszkiwane głównie przez klasę średnią. W domach panuje stylistyczny chaos. Małe pomieszczenia przepełnione supermarketowymi elementami codziennego użytku. Pokój Juno to bałagan charakterystyczny dla młodego pokolenia wypełniony elementami popkulturowego kiczu (jak np. telefon-hamburger). A na zewnątrz przesłodzony klimat z mnóstwem zieleni i kwitnących pąków. Drugi obraz to przedmieścia bogaczy reprezentowany przez małżeństwo Loringów. Tutaj otrzymujemy widok na przepiękne ogromne białe wille (symbol bogactwa). W środku mamy dużą liczbę pokoi, skrywającą wiele pasji mieszkańców. Jednakże Vannesa i Mark to pokolenie młodych "yuppies" i Cody w scenariuszu podkreśla również ich problemy. Zahacza może trochę o ogólne stereotypy, ale tym samym odkrywanie tajemnic rodziny staje się jeszcze ciekawsze.
Podsumowując, otrzymujemy komedię nie tylko lekką, przyjemną i sympatyczną, ale przede wszystkim prawdziwą. Cody i Reitman skoncentrowali się na indywidualistach współczesnej społeczności, omijając schematy. Problem niechcianej ciąży jest przyjęty pół żartem, pół serio. Może właśnie dlatego z tego filmu bije tak niesamowite ciepło. "Juno" to historia ucieczki przed dorosłością, poprzez wykonywanie świadomych i dojrzałych decyzji. To nie tylko znakomity popis aktorski Ellen Page, ale również zasłużony Oscar za scenariusz dla Diablo Cody. Opowieść, jaką stara się nam przekazać, jest zabawna i realna nawet w nieco przesłodzonym zakończeniu.
W "Juno" wszystko zaczęło się od fotela. Wam proponuję fotel zamienić na miejsce w sali kinowej i rozpocząć oglądanie najnowszego filmu Reitmana. Pomimo analizy amerykańskich stereotypów, nam - Polakom - powinno się spodobać. Dzieło z najwyższej półki!