Pożyczonymi zabawkami trzeba jednak umieć się bawić. Jurassic World: Upadłe królestwo – recenzja
Nowa część Jurassic World w pierwszych dziesięciu minutach prosi swoich widzów o wyłączenie wszystkich szarych komórek na czas seansu. Film J.A. Bayony robi to nie bez przyczyny. Przez kolejne dwie godziny Jurassic World: Upadłe królestwo zabiera się do systematycznego mordowania tych komórek. A nawet nie to jest w tym filmie najgorsze.
OCENA
Uwaga! Recenzja zawiera pojedyncze spoilery dotyczące Jurassic World: Upadłe królestwo.
Nie byłem wielkim fanem poprzedniego Jurassic World i trudno powiedzieć, żebym czuł się w tym przekonaniu osamotniony. Panuje powszechna opinia, że film Trevorrowa był dosyć bezczelną zrzynką z Parku Jurajskiego, pozbawioną jakiejkolwiek magii i głębi oryginału. Zdecydowanie wpisywał się w modę na bombastyczne blockbustery, które żerują na nostalgii i mylą ilość z jakością. Był też jednak stosunkowo sprawnie zrealizowany, a nawet niepozbawiony swoich momentów.
Tego samego nie da się powiedzieć o Upadłym królestwie.
Jego twórcy nie tylko nie próbują nawet udawać, że mają cokolwiek wspólnego z oryginalnymi pomysłami, ale też nie są w stanie stworzyć kompetentnego filmu z nieswoich pomysłów. Sequel Jurassic World pozbawiony jest jakiekolwiek napięcia czy nawet jednego interesującego wątku.
Akcja Jurassic World: Upadłe królestwo zaczyna się niedługo po zakończeniu filmu Trevorrowa. Po zniszczeniu kolejnego parku rozrywki jego właściciel musi wypłacić wielomilionowe odszkodowania poszkodowanym. Tymczasem uznawany za wygasły wulkan na Isla Nublar zaczyna budzić się do życia. W amerykańskim kongresie toczy się debata nad ocaleniem pozostałych przy życiu dinozaurów. Gdy okazuje się jednak, że rząd umywa ręce, ocalić zwierzęta mogą jedynie Claire Dearing (Bryce Dallas Howard) i Owen Grady (Chris Pratt). Wspomoże ich w tym miliarder Sir Benjamin Lockwood, dawny przyjaciel Johna Hammonda.
Zarysowany pomysł na papierze nie brzmi zapewne tak źle (choć niebezpiecznie przypomina fabułę filmu Zaginiony świat: Jurassic Park). Twórcy nowego Jurassic World popełniają jednak po drodze kilka ogromnych błędów. Cała emocjonalna podbudowa filmu oparta jest o związek Owena z... Blue, welociraptorem, którego trenował od dziecka. Trudno jednak powiedzieć, by Owena i Blue z Jurassic World łączyło cokolwiek więcej niż relacja trener i tresowane zwierzę.
I tu dochodzimy do największego problemu Jurassic World: Upadłe królestwo – totalnego braku wewnętrznej spójności.
Twórcy filmu w jednej chwili traktują dinozaury jak maszyny do zabijania z taniego horroru, by w następnej przekonywać widzów, że to zwykłe zwierzęta i trzeba je ratować. Blue i inne dinozaury potrafią w jednej ze scen nabrać tak ludzkich cech jak empatia, przebiegłość czy sadyzm. W następnej zaś zachowują się totalnie bezsensownie lub nieudolnie, tylko dlatego, że to akurat pasuje scenarzystom
Ogromną zaletą pierwszego Jurassic Park była moralna ambiwalencja dinozaurów. Polujących na bohaterów zwierząt nie dało się zakwalifikować jako dobrych czy złych.. Dinozaury były siłą czystej natury – chaotyczną i pozbawioną uczuć innych niż instynkt przetrwania. To sprawiało, że były groźne. Żaden bohater filmu Spielberga nie mógł się czuć bezpieczny. Blue w nowym Jurassic World przemienia się zaś w komiksowego superbohatera, który przybywa z odsieczą, gdy potrzebują go pozytywni bohaterowie.
Kreacja ludzkich postaci nie jest zresztą wiele lepsza. Chemia między Claire i Owenem wciąż nie istnieje, a mimo to otrzymujemy drugi rozdział ich romansu. Drugoplanowi bohaterowie składają się z czystych stereotypów. Tchórzliwy nerd pełni przez cały film rolę comic relief. A punkowa pani weterynarz musi stale udowadniać, że nie boi się niczego i potrafi o siebie zadbać bez pomocy mężczyzny. Jeszcze gorzej wypadają antagoniści, którzy są tak przerysowani i jednowymiarowi, że powinni w każdej swojej scenie podkręcać czarnego wąsa i wybuchać diabolicznym śmiechem.
Wtórność to jeszcze nie grzech (przynajmniej nie we współczesnym Hollywood). Pożyczonymi zabawkami trzeba jednak umieć się bawić.
Twórcom Jurassic World: Upadłe królestwo film dosłownie rozpada się w rękach. Fabuła stanowi nieudolny zlepek wątków z Zaginionego świata i poprzedniego Jurassic World, a atmosfera bez powodzenia próbuje nawiązać do uczucia niesamowitości z oryginalnego Parku Jurajskiego. Wykorzystuje do tego nawet te same gatunki dinozaurów.
Żaden z bohaterów filmu nie zmienia się w jakikolwiek sposób. Claire i Owen niby uczą się czegoś pod wpływem przeżytych wydarzeń, ale na koniec popełniają dokładnie te same, teoretycznie negatywne czyny. A film każe nam ich traktować jako pozytywne postaci! To dokładnie ta sama szkoła budowania drogi bohatera, co w Ostatnim Jedi.
Jurassic World: Upadłe królestwo to film będący jednocześnie symbolem wszystkiego co najgorsze w dzisiejszym Hollywood.
Fabuła pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu, a bohaterowie nie przeżywają żadnej emocjonalnej historii. Bądźcie przygotowani na to, że jedyne sensowne słowa w całym filmie wypowiada dr Ian Malcolm. Scenarzyści wielokrotnie łamią wewnętrzną spójność filmu, bez żadnego poszanowania dla logiki. W niczym nie potrafią też zaskoczyć. Jedyny nowy wątek filmu trudno nawet nazwać drugoplanowym. Brak tu jakikolwiek głębi. Nawet koza, którą nakarmiony zostaje T-Rex jest sztuczna i bez życia.
Pochwalić można jedynie twórców efektów specjalnych, którzy stanęli na wysokości zadania. W przeciwieństwie do pierwszego Jurassic World, gdzie green screeny biły po oczach, a animacje dinozaurów wyglądały często gorzej niż w serii Jurassic Park. To jednak zdecydowanie za mało, by komukolwiek polecić obejrzenie tego fatalnego filmu. Można tylko mieć nadzieję, że Jurassic World: Upadłe królestwo stanie się podobnym katalizatorem zmiany, co Ostatni Jedi. Bo serii o dinozaurach przydałby się porządny bojkot. Michael Crichton już wystarczająco wiele razy przewracał się w grobie. A zasłużył na odrobinę spokoju.