Parafrazując samego rapera, słuchanie Kanye Westa to wybór. Nie zawsze dobry, choć zawsze interesujący. Niestety czasem wcale nie od strony muzycznej. I trochę tak to wygląda na "Ye", czyli najnowszej płycie chyba najbardziej znanego rapera na Ziemi.
OCENA
Biorąc pod uwagę to, jak wiele szumu generuje Kanye West w mediach i całej branży muzycznej, jego nowy album "Ye" wydaje się być bardzo zachowawczy. Jest skromny brzmieniowo, chwilami wręcz ascetyczny i bardzo krótki (niecałe 25 minut trwania).
Jego okładkę zdobi fotografia, którą sam Kanye "strzelił "31 maja, podczas wyprawy w góry Wyoming, gdzie w otoczeniu dziennikarzy i celebrytów odbyła się uroczysta premiera płyty. Widnieje na niej napis: "Nie cierpię być dwubiegunowy. To zajebiste."
Brzmi to trochę jak spowiedź artysty zmagającego sie z chorobą, jednak równie dobrze może być wołaniem o pomoc. Albo pełnym dystansu do siebe żartem. W przypadku Westa nigdy do końca nie wiadomo, choć zakładałbym, że wszystkie te trzy opcje są prawdziwe.
Czy nam się to podoba, czy nie, Kanye West jest głosem obecnego pokolenia. Jak w soczewce skupia się w nim całe to szaleństwo, chaos i schizofrenia drugiej dekady XXI wieku.
Świata, w którym ludzie uciekają od rzeczywistości, stają się omamieni technologiami i wszelkiej maści on-line’owymi aplikacjami, sterowani są przez przedziwne polityczne mutacje à la Donald Trump i borykają się z zamachami terrorystycznymi. Strach przeplata się z rozbuchanym materializmem i kultem piękna oraz wyglądu.
Któż lepiej uosabia to wszystko niż Kanye West, geniusz-szaleniec, owładnięty obsesją na swoim własnym punkcie, ucieleśnienie boskiego kompleksu wymieszanego z twórczym ADHD?
"Ye" zaczyna się od dość niepokojących słów. W otwierającym płytę I Thought About Killing You West oznamia nam:
Prosty i jednocześnie złożony komunikat potrafi szczerze przerazić, bo jest to robiąca potężne wrażenie próba wiwisekcji myśli, jakie kołaczą się w głowie Westa. Mroczne, "popieprzone", mieszające ze sobą chory narcyzm z nienawiścią.
Yikes dopełnia obrazu niespokojnej psychiki muzyka, który mówi wprost:
West zestawia swoje życie, szukając paraleli z ruchem #MeToo czy relacją Ameryki z Koreą Północną. Wspomina Prince’a, rapując o tym, że próbował go ostrzec przed narkotykami, tym samym odnosząc się do swojej walki z nałogiem oraz nieudanych batalii innych muzyków.
"Ye" stanowi więc nie tylko próbę przekazania światu stanu umysłu Kanye Westa, ale pokazuje też poziom niepokoju i niestabilności, który pożera całą branżę rozrywkową.
Promyki nadziei pojawiają się dopiero pod koniec, w dwóch ostatnich kawałkach. Ghost Town, w którym Kanye oddał głos takim muzykom jak John Legend, Kid Cudi i 070 Shake, to historia zwycięskich walk z rozczarowaniem i złamanym sercem.
W zamykającym album Violent Crimes, spowitym pięknym, acz oszczędnym syntezatorowym tłem, przywodzącym na myśl skojarzenia z płytami Stevie’ego Wondera, raper rozlicza się z samym sobą. Wskazuje na błędy w swoim traktowaniu kobiet z poprzednich związków, ale jednocześnie pokazuje, że po urodzeniu córki, zmieniło się jego nastawienie i zaczął widzieć w sobie potencjał do zmiany.
"Ye" to dość ciekawe zjawisko popkulturowe i społeczne, natomiast w kategoriach czysto artystycznych niestety plasuje się on pośród najsłabszych dokonań Kanye Westa.
Nie jest to zła płyta, ale zdecydowanie za mało w niej "mięcha". Gdy zaczynamy się w nią wkręcać i wchodzić w ten szalony świat to całość dobiega końca. Brzmi trochę jak demo, przygotowujące nas na ciekawszy materiał. Aranże są znikome, teksty i samo rapowanie solidne, ale nie wychodzące poza średnią.
Jeśli nie jesteście fanami Westa, ani tym bardziej szeroko pojętego hip-hopu, to spokojnie możecie sobie darować "Ye". To album, który generuje więcej szumu, niż rzeczywiście nań zasługuje. Porównując go z wcześniejszymi dokonaniami muzyka, wypada blado, bez pomysłu. Liczę na to, że - podobnie jak w przypadku "The Life of Pablo" -jest to tylko zapowiedź czegoś większego.