„Karbala” to drugi po „Bogach” moment zwrotny w polskim kinie. Możemy zrobić dobry film wojenny!
„Polacy nie potrafią zrobić dobrego filmu wojennego” – jak mantrę słucham i czytam stanowiska, które można zawrzeć w tym zdaniu. Bo martyrologia. Bo Wajda. Bo niski budżet. Bo europejska szkoła nie taka. Bzdura. „Karbala” pokazuje, że idzie nowe, idzie z Ameryki i właściwie to dobrze, że idzie.
Wystarczy spojrzeć na listę laureatów najbardziej prestiżowych nagród filmowych, aby zobaczyć, że kino tworzone w Polsce cieszy się światowym uznaniem. To jednak rzadko kiedy rozlewa się dalej niż za mankiety krytyków obcojęzycznych produkcji. Jeżeli już, polska produkcja częściej wywołuje w opinii publicznej debatę, kłótnie i podziały, niżeli kolegialne poczucie dumy. Jeszcze inna para kaloszy to łatwe, „popcornowe” kino dla mas. Tego w wydaniu made in Poland wciąż nie potrafimy przełknąć. Albo nie potrafiliśmy, bo NARESZCIE coś zaczyna się w tej materii zmieniać.
Dla mnie punktem zwrotnym masowego, komercyjnego kina polskiego był film „Bogowie”.
Biografia kardiochirurga Religi jest w moim przekonaniu najlepszym komercyjnym, nastawionym na zysk polskim przedsięwzięciem kinowym całego 2014 roku. Olbrzymia i nieoceniona w tym zasługa Kota, ale napiszmy sobie jedno – to wszystko mogłoby się nie udać, gdyby nie podejście reżysera, który pełnymi garściami czerpał z hollywoodzkich wzorców. Palkowski zderzył nasz PRL z zachodnim stylem narracji, patetyczną muzyką i ujęciami z filmów akcji. Efekt? Pierwsza biografia, na której nie tylko nie zaśniecie, ale będziecie mieli ochotę kupić płytę Blu-ray.
„Karbala” jest jak „Bogowie”. Odarty z cech, które do pewnego stopnia są znakiem rozpoznawczym polskiego kina. Cech, za sprawą których szkolne wycieczki umierały w salach kinowych z nudy, obserwując film wojenny, który wojenny był tylko z nazwy. Ileż to razy oglądaliśmy, jak reżyser nadrabiał braki budżetowe polską martyrologią, indywidualnymi dramatami, polskimi wieszczami czy w końcu ułańską fantazją, której owocem było kontrowersyjne „Miasto 44”. „Karbala” to na tym tle rzemiosło, za które kierownik produkcji i organizacji filmowej powinien dostać indywidualne wyróżnienie. Nie wiedziałem, że skromne 12 milionów złotych da się tak dobrze wykorzystać.
Dwanaście milionów złotych – właśnie tyle wynosi budżet filmu „Karbala”.
Z perspektywy zachodniej wytwórni marzeń tyle kosztuje czasami sama pre-produkcja, testowanie koncepcji, materiałów, aktorów i scenariusza. Raptem kilka dni temu mogliśmy przeczytać, że reinkarnacja horroru „IT” od reżysera serialu „Detektyw” pochłonęła kilka milionów dolarów, aby ostatecznie nigdy nie powstać. W tym samym czasie na innym kontynencie powstaje „Karbala” – film za 12 milionów złotych, który wygląda jak rasowy, zachodni film akcji.
Dobrze, nie jest to „Kopania Braci”. Nie jest to „Szeregowiec Ryan” ani „Wróg u bram”. Pod względem rozmachu, efektów specjalnych, wybuchów, skali, efektowności i efekciarstwa „Karbala” to jedna półka niżej. To jednak i tak niesamowite osiągnięcie, kiedy spojrzy się na film z perspektywy innych narodowych dzieł, z napisem „wojenny” przy gatunku. Na tym tle polskie kino dla mas weszło na zupełnie nowy poziom. Francuski, Niemiecki, Brytyjski. Nie wiem, jakim cudem udało się to osiągnąć za taką kwotę, ale jest naprawdę dobrze. No i przede wszystkim – na czasie.
Lubię myśleć, że „Karbala” to przykład propagowania nowoczesnego, polskiego patriotyzmu.
Obdarta z martyrologii produkcja reżysera „Linczu” (sic!) nie przenosi nas do czasów Powstań, Pierwszej Wojny Światowej czy (to by dopiero się działo) czasów Jana III Sobieskiego, ale 2004 roku i konfliktu zbrojnego w Iraku. Historia współczesna, współcześni bohaterowie, współczesne uwarunkowania geopolityczne – to wszystko sprawia, że „Karbala” jest dla młodego pokolenia bardziej realna i namacalna niż wszystkie „Bitwy Warszawskie” i „Bitwy pod Wiedniem” razem wzięte.
Produkcja Krzysztofa Łukaszewicza opowiada historię, która kilka lat temu ostemplowana była czerwonym „TOP SECRET” – polski oddział żołnierzy przez trzy kolejne dni opierał się siłom radykalnych islamistów, broniąc ratusza w tytułowym mieście Karbala. Razem z irackimi wojskami i Bułgarami, Polacy przeciwstawili się przytłaczającej sile wroga. Nie tracąc żadnego żołnierza, nasi rodacy do spółki z Irakijczykami i Bułgarami zabili ponad 80 bojowników, będąc niczym prawdziwa, żywa, ludzka forteca.
Jeżeli to nie jest dobry temat na polski film, to nie wiem, co nim jest. Oczywiście nie licząc kolejnych finansowanych przez budżet produkcji o Żydach, komunistach i Papieżu. Aż chce się zapytać – dlaczego dopiero teraz? Już w 2008 roku Gazeta Wyborcza dotarła do akt opisujących wydarzenia w mieście Karbala. Polscy żołnierze dokonali niesamowitego czynu i aż tyle lat trzeba było czekać, aby powstał obraz, który ma dotrzeć do masowego, niewymagającego odbiorcy, informując go o dokonaniach naszych operatorów. Jednak lepiej późno, niż wcale.
Film „Karbala” ogląda się jak rasowe kino akcji, z wyraźną domieszką specyficznej polskiej gry i dialogów.
Wyobraźcie sobie, że oglądacie „Kompanię Braci”, ale amerykańscy żołnierze zamiast patetycznych tonów i hollywoodzkich one-linerów posługują się słownictwem zaczerpniętym z polskiej ulicy, polskiej szkoły, polskiej subkultury i polskiego domu. Po prostu bomba. Popcornowa, łatwa w odbiorze, naturalna i dobrze wyczuwalna bomba, od której przyjemnie szumi w uszach po wyjściu z kinowej sali.