REKLAMA

Neony, spluwy i morze trupów. „Kate” Nefliksa daje dokładnie to, co obiecuje

Netfliksowa „Kate” to uczciwa opowieść o zemście, w której główne skrzypce gra przemoc. Fakt, nie grzeszy oryginalnością, ale i nie wodzi za nos.

kate film recenzja opinie polon 204 netflix
REKLAMA

„Kate” to film z bardzo szczerą kampanią promocyjną. Zwiastuny doskonale uchwyciły jego esencję: neony, spluwy i morze trupów. W samym centrum: ona, zabójczyni wirująca w śmiertelnym tańcu. Fani spopularyzowanych przez „Johna Wicka” tropów czy estetyki znają to doskonale. Jeśli nie oczekiwaliście po nowym filmie Netfliksa nic więcej, to istnieje szansa, że będziecie zadowoleni z seansu, choć pod pewnymi względami odstaje on od najbardziej lubianych produkcji ze swojej szufladki.

REKLAMA

Kate, tytułowa bohaterka, portretowana przez badassową jak nigdy wcześniej Mary Elizabeth Winstead, to znakomicie wyszkolona płatna zabójczyni. Pewnej nocy zostaje otruta (Polon-204) i w szpitalu dowiaduje się, że została jej doba życia. Wówczas Kate postanawia wykorzystać tę dobę najlepiej, jak umie, czyli dotrzeć do tych, którzy chcieli się jej pozbyć i zemścić się. By to zrobić, musi zetrzeć się z potężnymi członkami Yakuzy.

W międzyczasie Kate nawiązuje nić porozumienia z córką jednego z dowódców grupy przestępczej, której chcą pozbyć się dawni sprzymierzeńcy ojca.

„Kate” jest schematyczna i przewidywalna na każdym kroku; tak bardzo, że jedyny zwrot akcji precyzyjnie przepowiecie sobie już w pierwszych minutach filmu. Scenariusz to niewiele więcej niż swoista rama dla jedynych elementów, jakie mają w filmie Cedrica Nicolasa-Troyana znaczenie: akcji i interakcji między antybohaterką a wspomnianą nastolatką, Ani. Tych drugich jest, niestety, znacznie mniej, niż powinno. Co zaś tyczy się rdzenia, czyli walk (za ich choreografię odpowiadał Jonathan Eusebio pracujący wcześniej przy wspomnianym „Johnie Wicku”), są one całkiem niezłe, choć zdecydowanie mniej w nich tańca, baletu śmierci, a więcej morderczej surowości. Cierpi na tym widowiskowość, choć obraz momentami jest niezwykle brutalny.

REKLAMA

Co istotne: wrażenia nie są rujnowane przez chaotyczny montaż (ogrom cięć charakterystycznych dla gorzej zrealizowanego kina opartego na mordobiciu), a Winstead zaskakująco świetnie sprawdza się w roli masakrującego wrogów Terminatora (dokładnie tym mianem określa ją Ani, a sztywny chód, chłód i czerwone oko to kolejne wiążące bohaterkę z kultowym zabójcą podobieństwa-mrugnięcia okiem).

Dość ciekawie wypada też kontrast między naturalistyczną Kate a całą tą barwną fantazją, która ma miejsce na ekranie. Zabójczyni jest samotna i wyczerpana, pokryta zaschniętą krwią porusza się coraz bardziej chwiejnym krokiem. Jej powściągliwość jest jedynie pozornie, bo w istocie rozsadza ją nieprawdopodobna wściekłość, rozżalenie i rozczarowanie Ta Kate, której spośród filmowych zabójców i zabójczyń najbliżej do kogoś z, nazwijmy to, krwi i kości porusza się po Tokio wyrwanym z teledysku, nieco karykaturalnym, tętniącym j-popem granym w klubach przez dziewczyny w strojach francuskich pokojówek. W tym Tokio wnętrza penthouse'ów i podwozia samochodów oślepiają różowym, neonowym światłem, a wszyscy gangsterzy noszą czarne garnitury i rzucają kuriozalnie groźne spojrzenia. To wszystko działa, świetnie ze sobą współgra i bawi. Zabrakło jedynie odrobiny dziwacznego humoru: sytuacyjnego i dialogowego.

Twórcy w swojej opowieści przebąkują coś o odkupieniu, toksycznych relacjach i traumach, ale robią to powściągliwie, niepewnie, jakby wątpiąc w sens ubogacania scenariusza tego rodzaju filmowego spektaklu – zakładając, że publiczności tak naprawdę wcale to nie obchodzi. „Kate” rozpoczyna zatem myśl, a następnie ją porzuca. Czuć pewne niezdecydowanie i cierpi na tym tempo. Ostatecznie seans pozostawia po sobie niedosyt... ale i nie pozwala oderwać od siebie wzroku.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA