Na co komu James Bond. „Kingsman: Tajne służby” to najlepszy film jaki zobaczycie teraz w kinie
Po udanym, naciągniętym do granic absurdu i niezwykle efekciarskim „Johnie Wicku” nie spodziewałem się, że tak szybko zobaczę kolejny świetny film akcji. Myliłem się. „Kingsman: Tajne służby” to przyjemność sama w sobie i obowiązkowy punkt w kinie dla każdego, kto lubi obejrzeć emocjonujące kino akcji oraz film wypełniony po brzegi humorem. Ciężko wskazać mi chociaż jeden element, który tutaj nie zagrał.
Niestety nie miałem kontaktu z komiksem, na podstawie którego zostało nakręcone „Kingsman: Tajne służby”. Po pierwszych materiałach reklamowych sądziłem, że dostanę kolejną produkcję pokroju „Więźnia Labiryntu” czy też „Igrzysk Śmierci”. Oczywiście z tą różnicą, że przy akompaniamencie gwiazdorskiej obsady oraz kulturowego zderzenia tradycyjnej, dżentelmeńskiej Wielkiej Brytanii z młodzieżowa, energiczną globalną wioską. O ile „Kingsman: Tajne służby” faktycznie jest produkcją lekką i niezobowiązującą, dostałem znacznie, znacznie więcej niż oczekiwałem. Ten film jest naprawdę rewelacyjny!
Miałem za złe reżyserowi Matthewowi Vaughnowi, że nie nakręcił kontynuacji „X-Men: Pierwsza klasa”. Oczywiście do momentu, w którym zobaczyłem „Kingsman: Tajne służby”.
Reżyser najlepszego filmu o X-Menach jaki kiedykolwiek pojawił się na wielkim ekranie poświęcił się zupełnie nowemu projektowi. Nie byłem tym zachwycony, ale tylko do wczorajszego seansu w kinie. Zapamiętajcie moje słowa – „Kingsman” będzie jedną z najlepszych nowych marek, jakie pojawiły się w hollywoodzkiej branży. Już dawno nie miałem tak, że zaraz po wyjściu z kinowej sali chciałem odwrócić się na pięcie, wziąć kolejne pudło popcornu i jeszcze raz zobaczyć dokładnie ten sam film. „Tajne służby” to właśnie jedno z tych produkcji.
„Kingsman: Tajne służby” nie jest czymś wyjątkowym, czymś niepowtarzalnym. To tylko rzemiosło, ale doprowadzone do perfekcji i mistrzostwa. To pigułka i kwintesencja tego, za co kochamy współczesne kino. To idealny balans między nową miłością widzów do super-bohaterów, a znacznie bardziej dżentelmeńskim, męskim i dystyngowanym kinem brytyjskim. To całkowicie oryginalna mieszanka, z którą wcześniej na pewno się nie spotkaliście i której po prostu musicie dać szansę.
Gdym miał porównać do czegoś „Kingsman: Tajne służby”, byłoby to jedyne w swoim rodzaju zderzenie kina szpiegowskiego z super-produkcjami Marvela.
Nic w tym zresztą dziwnego. Na koncie reżysera znajdziemy przecież jedyne w swoim rodzaju „Kick-Ass”. Chociaż Matthew Vaughn wygłupia się również tym razem, „Kingsman” to film znacznie bardziej wszechstronny, wielowątkowy i atrakcyjny praktycznie dla każdego. Przecież każdy z nas uwielbia zderzenie akcji z humorem, któremu od kilku ostatnich lat podporządkowało się Hollywood. Ubóstwiamy ponadto znane, od razu rozpoznawalne twarze, od których aż roi się w „Kingsman: Tajnych służbach”. Samuel L. Jackson, Michael Caine, Mark Strong czy Mark Hamill – wszyscy oni zagrali rewelacyjnie, niezależnie od wielkości roli.
Mimo gwiazdorskiej obsady miłość widzów z całą pewnością skradnie tylko jedna postać – fenomenalny Colin Firth. Dystyngowany jegomość w skrojonym na miarę garniturze to kreacja zupełnie inna od wcześniejszych ról Brytyjczyka. Firth to prawdziwy zabijaka, profesjonalny i jedyny w swoim rodzaju. Obserwowanie scen walki z jego udziałem to przyjemność sama w sobie, z kolei linie dialogowe sprawiają, że nawet główny bohater – dający się lubić Taron Egerton – blednie i stanowi dopełnienie dla odmienionego jąkały z „Jestem Królem”. Niezapomnianych kreacji jest więcej, co by jedynie wspomnieć sepleniącego Jacksona czy Sofię Boutellę z ostrzami zamiast stóp. Mamy na sali fanów Tarantino?
Podobnie jak „John Wick”, „Kingsman: Tajne służby” robi wrażenie rewelacyjnymi scenami walki. Z tym, że produkcja Vaugha ma widzowi znacznie więcej do zaoferowania.
Dynamizm narracji, zmienność scenariusza, nieustanne zabawianie widza, który na moment nie nudzi się w kinowym krześle – opisywany film jest jak mistrzowski wodzirej, który nie da wam odpocząć nawet na moment. Od pierwszej minuty tytuł bierze widza za twarz i nie puszcza do samego końca. Te 2 godziny i 9 minut mijają w trybie ekspresowym, zostawiając widza niezwykle zadowolnego z konsumpcji. Świetna gra aktorska, rewelacyjne sceny walk, doskonałe dialogi, odpowiednia porcja poczucia humoru, poprawne zdjęcia – po prostu nie mam do czego się przyczepić. Rzemiosło idealne!
Naprawdę warto wybrać się do kina. Nie tyle można, co po prostu trzeba. Ja tymczasem wracam do budowania Vaughowi ołtarzyka. Zobaczycie, dopiero będzie o nim głośno.