Sequel znakomitego "Kingsman: Tajne służby" to nudny akcyjniak i nieśmieszna czarna komedia, która nieudolnie udaje kino szpiegowskie.
OCENA
A miało być tak pięknie. "Kingsman: Tajne służby" był dla mnie - i chyba nie tylko dla mnie - absolutną rewelacją Walentynek 2014 roku. Nie znałem wcześniej pierwowzoru komiksowego, tak więc na seans szedłem bez większych oczekiwań, bardziej z czystej kinomańskiej ciekawości oraz zaintrygowany faktem, że Colin Firth postanowił zagrać w filmie akcji.
Pierwszy "Kingsman" to wirtuozerska jazda bez trzymanki i jeden z najlepszych filmów akcji XXI wieku.
Pomysły Vaughna na kręcenie sekwencji akcji były zarazem nowatorskie jak i szalenie efektowne. I to na tyle, że można było je wręcz uznać za czysto eksperymentalne w podejściu do materii kina rozrywkowego. Do tego dochodziło szalone poczucie (czarnego) humoru i niczym niemalże nieskrępowana wyobraźnia. Wszystko to, czego absolutnie nie posiada "Kingsman: Złoty krąg".
Przyznaję, film zaczyna się kapitalnie.
Nie mija minuta od napisów początkowych, a dostajemy na samo wejście rewelacyjną scenę bijatyki w pędzącej taksówce przy dźwiękach Let’s go crazy Prince’a.
Vaughn znowu raczy nas mistrzowską pracą kamery, która podąża za każdym wymierzanym ciosem czy strzałem z pistoletu, żonglując przy tym niestandardowymi ujęciami i kątami widzenia. Tylko problem w tym, że później, przez całą resztę filmu, nie uświadczymy już podobnej energii, dynamiki i wirtuozerii...
O ile na "Kingsman: Tajne służby" szedłem bez większych oczekiwań (i bardzo pozytywnie się zaskoczyłem), tak już na "Kingsman: Złoty krąg" czekałem, jak na mało który sequel w ostatnich latach, i niestety potwornie się zawiodłem.
Matthew Vaughn tym razem kompletnie nie miał pomysłu na całość.
Dowodzi temu fakt, że w filmie, poza wspomnianą wcześniej bijatyką w taksówce, nie ma praktycznie ani jednej choć trochę efektownej i pomysłowej sekwencji akcji. A przecież to głównie na nich zbudowana była "jedynka". To one odróżniały "Kingsmana" od innych filmów akcji. Były ekscytującą miksturą efekciarstwa, komedii absurdu i komiksowego slapstiku. W dodatku, co druga sekwencja była powiewem świeżości w gatunku, w którym wydawało się, że powiedziano i pokazano już wszystko.
Jeśli więc oczekujecie po "Kingsman 2" powtórki z fenomenalnej sceny jatki w kościele, to od razu mówię, że srogo się zawiedziecie – tak samo jak ja.
W sequelu, Vaughn nawet nie próbował do niej specjalnie nawiązywać. Zamiast tego postawił na kilka klasycznych strzelanin z użyciem slow motion, parę standardowych bijatyk i właściwie to tyle. Resztę akcentów rozłożył na dość mętną i przeciągniętą do przesady fabułę, prostą jak budowa cepa, silącą się na słabo rozpisaną satyrę z niewielką ilością udanych gagów.
Julianne Moore, jako główny czarny charakter, stara się wejść w komiksowo przerysowaną poetykę filmu. Choć wykonuje swoją robotę profesjonalnie, to wypada totalnie nijako w porównaniu z charyzmatycznym Samuelem L. Jacksonem z poprzedniej części.
Taron Edgerton i reszta ekipy pamiętana z pierwszego "Kingsmana" udanie powtarza swoje kreacje. Nowy narybek, czyli Statesman to w większości postaci drugoplanowe.
Zarówno Jeff Bridges jak i Halle Berry migają na ekranie raptem przez parę minut, co można uznać wręcz za zbrodnię – jak można nie wykorzystać potencjału takich dobrych aktorów?
To, co przyjdzie nam oglądać, mogli zagrać właściwie byle jacy odtwórcy.
W ogóle cała idea Statesmanów średnio przypadła mi do gustu. Wolałbym jednak, gdyby seria ta się Wielkiej Brytanii i jej "mitologii" gentlemanów, garniturów, herbatek i parasolek. Statesmani to ewidentnie ukłon w stronę amerykańskiego widza oraz furtka do stworzenia większego uniwersum, które potem można by rozbić na więcej filmów.
Tylko szkoda, że po raz kolejny twórcy bardziej skupili się na budowaniu fundamentów pod ewentualne uniwersum, niż na samym filmie, nad którym pracowali.
"Kingsman: Złoty krąg" to nieudane kino klasy B, ze słabymi dialogami, przeciętnymi scenami akcji, głupawym humorem, który jest w większości kompletnie nietrafiony. Do tego, jak na rozrywkowe, widowisko jest zwyczajnie nudne i zdecydowanie za długie (140 minut to jawna przesada).
Biorąc pod uwagę to, jak znakomity był poprzednik, uznaję "Złoty Krąg" za jedno z moich największych filmowych rozczarowań ostatnich lat.