Serial Kiss Me First od Netfliksa to dziwaczna mieszanka Matriksa, Sali samobójców i Skinsów
Kiss Me First to najdziwniejszy serial, jaki widziałam w tym roku. Niestety, ostatecznie nie jest to jego zaleta, choć początkowo intryga zapowiada się wcale nieźle. Każdy kolejny odcinek to jednak równia pochyła, a sprawę komplikuje fakt, że ludzie od Black Mirror - biorąc na warsztat ten sam temat - przygotowaliby go lepiej i to zamykając się w półtoragodzinnym odcinku.
OCENA
Tytuł tego tekstu może niejednego czytelnika skonfundować. Dodajmy: czytelnika, który ma jedyną słuszną opinię o Sali samobójców, strasznym gniocie, w którym przed laty nie wiedzieć czemu wystąpił świetny Jakub Gierszał. Jakże to tak zestawić film, który zaszokował polską publiczność niespodziewaną ejakulacją z Matriksem, kultowym filmem sci-fi i serialem Skins, produkcją, która jest fenomenem i po dziś dzień inspiruje różnych twórców, czego dowodem jest choćby inny głośny serial, SKAM? Z tego nie może wyjść nic dobrego - myśli sobie rozsądny czytelnik i ma rację.
Kiss Me First chce być wszystkim naraz. Ma być opowieścią o trudnych nastolatkach, moralitetem traktującym o wirtualnej rzeczywistości i bardzo głębokim intertekstualnym dziełem, którego bohaterowie i twórcy odwołują się do klasyki sci-fi.
Rezultat jest taki, że dostajemy serialowego potworka. Trudni nastolatkowie są bezdennie głupi i irytujący, a ich poczynania nie są dobrze uargumentowane, mechanika gry VR jest niejasna, jej możliwości w ogóle nie przystają do świata, w którym toczy się akcja. A nawiązania do Matriksa czy inspiracja Ready Player One są naiwne i łopatologiczne.
Główną bohaterką Kiss Me First jest Leila, nastolatka, która zostaje sama na świecie.
Jej matka umiera po długim okresie wyniszczającej ją choroby. Dziewczyna, jako że jest typem samotniczki, ukojenie znajduje od dawna w grze, która przenosi ją do niesamowitego świata Azany. Tam, wcielając się w swojego awatara, potrafi latać, nawiązuje nowe znajomości i walczy z przeciwnikami. Od jakiegoś czasu Leila, funkcjonująca w grze pod pseudonimem Shadowfax, jest zafascynowana czarnoskórą dziewczyną o nicku Mania. Wkrótce obie bohaterki poznają się bliżej. Mania wprowadzi Shadowfax do nowego miejsca w grze, do którego można dostać się na specjalne zaproszenie.
Pojawienie się Leili w pięknej krainie, gdzie wszystko jest możliwe, a przyjaźń ma wymiar mistyczny, będzie początkiem przerażającej serii wypadków, która zakończy życie kilku osób.
Pomysł na grę w wirtualnej rzeczywistości, która przedostaje się do codziennego życia tak, że wirtual miesza się z realem, nie jest niczym nowym. Jednak sama idea jest fascynująca. Jest intrygującym bodźcem do pytań o człowieczeństwo, posthumanizm, naszą świadomość i tak dalej. Problem pojawia się, gdy bohaterowie biorący udział w tej grze są zupełnie niewiarygodni, a fabuła pełna jest dziur logicznych. A do tego serial zamiast pobudzać do refleksji, męczy. Jest przesadnie uproszczony i dziecinny w swoim wydźwięku.
Kiss Me First to produkcja, w której nie sposób jest polubić żadnego bohatera. Tess, czyli Mania, jest, owszem, fascynująca i to ona ma szansę być najciekawszą postacią tego serialu, ale gdzieś po drodze gubi się. Jej przemiana nie jest jakkolwiek umotywowana. Z kolei Leila to jakiś przypadkowy zlepek różnych cech charakteru, które z jednej strony mają ją czynić jedyną sprawiedliwą (z odpowiednio trudną i dyskusyjną przeszłością), a z drugiej sprawiają, że jest ze wszech miar irytująca.
Być może fakt, że nie rozumiem tych postaci, wynika z tego, iż za mało w moim środowisku socjopatów, których dobrze poznałam.
Istnieje też prawdopodobieństwo, że sam serial został rozpisany na zbyt małą liczbę odcinków (liczy ich zaledwie sześć), w które twórcy chcieli wtłoczyć jak najwięcej wątków pobocznych, mających robić za tło i nadać głębi. Cóż, z drugiej strony, gdyby było ich, dajmy na to, dziesięć, nie wiem, jak przetrwałabym ten seans. Możliwe, że sama chciałabym uciec do wirtualnego świata, byleby już nie oglądać tej historii. Tym bardziej, że gdzieś w okolicach 4. odcinka miałam na to ochotę.
Dodajmy, że poza odwołaniem do Matriksa, próbą stworzenia opowieści o młodzieży, która nie radzi sobie z rzeczywistością (maczali tu palce ludzie od Skinsów), mamy tu jeszcze wątek kryminalny, motyw żywcem wyciągnięty z thrillera. I wbrew mojej niechęci do tego serialu (autentycznie, moje ciało cierpi, kiedy przypominam sobie kolejne wydarzenia i uderza mnie, jak bardzo pozbawione są finezji), ten motyw jest najciekawszy. Jak wykorzystać wirtualną rzeczywistość do swoich psychopatycznych uciech? Jak uzdrowić ludzi - w imię tylko sobie pojmowanego dobra - których nie da się uzdrowić?
Czujecie to napięcie, prawda?
Tak, ja też czułam, przez jakieś piętnaście minut. Niestety, później szybko okazuje się, że jeden absurd goni kolejny i tak aż do samego finału, który nie jest w ogóle satysfakcjonujący. I co gorsza daje nadzieję (a raczej obawę) na to, że powstanie nowy sezon Kiss Me First.
Muszę przyznać z bólem, że dawno nie zmęczyłam się tak przy oglądaniu serialu. A boli mnie to tym bardziej, że ta historia - inspirowana notabene powieścią - ma potencjał. Wątek Leili i Tess, dwóch przeciwieństw, które się spotykają i są sobą zauroczone (napięcie erotyczne aż iskrzy!), miał szansę uratować tę opowieść, ale został jakoś niewprawnie zagrzebany. To mogłaby być naprawdę ciekawa historia. Albo skondensowana - jako jeden odcinek Black Mirror, albo rzeczywiście bardziej dopracowana i flirtująca z widzem, rozciągnięta na większą liczbę epizodów.