REKLAMA

Polskie państwo wspiera małe kina, ale ignoruje multipleksy. To może oznaczać koniec branży, jaką znamy

Premiera filmu „Wonder Woman 1984” równolegle w kinach i w HBO Max to zaledwie symbol o wiele poważniejszego problemu. W Polsce czeka nas poważny kryzys branży kinowej.

pusta sala kinowa
REKLAMA
REKLAMA

O tym, że kina, w Polsce i na świecie, są w kryzysie, wiemy co najmniej od pół roku, kiedy to stało się jasne, że wiele sal kinowych w skali globalnej będzie zamkniętych albo działać z mocno ograniczoną ilością dozwolonych miejsc siedzących. Głównym ciosem jednak jest nadal brak repertuaru. Wszystkie największe premiery, przynajmniej te hollywoodzkie i z kina światowego, zostały przesunięte co najmniej na 2021 rok.

Teraz dodatkowo pojawiły się kolejne czarne chmury, tym razem wiszące nad rodzimymi multipleksami. Otóż okazało się, że Polski Instytut Sztuki Filmowej przygotował plan wsparcia dla polskich kin. Kwota pomocy wynosi aż 157 mln zł. Z czego 43 mln. powędrują do kin, a pozostała część kwoty do dystrybutorów.

Sęk w tym, że te 43 mln zł to pomoc dla kin studyjnych, z wyłączeniem kin wielosalowych.

Pozornie wydaje się to oczywiste – kina studyjne są o wiele mniejsze i słabsze na rynku niż potężne multipleksy. To jasne, że potrzebują pomocy, bo miały o wiele mniejsze zasoby finansowe i tym samym, sytuacja związana z pandemią COVID-19 sprawiła, że są bliskie bankructwa. Ale nie oznacza to, że multipleksy są na tyle zamożne, że tej pomocy nie potrzebują. Wręcz przeciwnie.

W odpowiedzi na decyzję PISF-u Polskie Stowarzyszenie Nowe Kina, które skupia wokół siebie działalność kin wielosalowych wyraziło swoje zaniepokojenie tą sytuacją:

Z przykrością przyjęliśmy informację, iż kina wielosalowe nie zostały ujęte w programach wsparcia - tym bardziej, że kina wielosalowe odpowiadają za około 80 proc. sprzedaży biletów w Polsce. Nierówne traktowanie części przedsiębiorców, w szczególności z uwagi na skalę ich działalności, jest dla nas niezrozumiałe. Od kilkunastu lat wspieramy polską kinematografię zarówno jako płatnicy opłat na rzecz Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, jak i tworząc przestrzenie, w których każdy film może znaleźć swoje miejsce i pozyskać widownię - czytamy w oświadczeniu.

W odpowiedzi na to, dyrektor PISF, Radosław Śmigulski, stwierdził, w wywiadzie dla Onetu:

Jeżeli w 43 mln zł miałyby być zawarte sieci kinowe, to ta kwota jest nierealna. Takie są możliwości państwa.

Następnie dodał:

Odczytuję to jako zdefiniowanie pomocy dla mikroprzedsiębiorców, czyli właścicieli kin studyjnych. Jestem w stanie zrozumieć logikę, dlaczego średnio zamożne państwo nie wspiera międzynarodowych korporacji, które są po wielokroć bogatsze niż Polski Instytut Sztuki Filmowej. Z całym szacunkiem, ale przy Cinema City jesteśmy bardzo biedną, skromną instytucją.

Nie twierdzę od razu, że to obowiązkiem PISF-u jest wspieranie kin wielosalowych, ale ewidentnie i one powinny dostać od państwa jakąś zapomogę.

Czy się to komuś podoba czy nie, to właśnie multipleksy gromadziły dotąd największą widownię w kinach w Polsce (zapewne w skali świata proporcje są podobne), nie tylko na zagranicznych, ale i na polskich produkcjach.

Jeśli więc te sieci upadną, a przetrwają tylko kina studyjne, to czekają nas chude lata kinematografii w Polsce, gdyż z samych jednosalowców nie uda się wykręcić milionowych widowni na kolejnych filmach Jana Komasy, Pawła Pawlikowskiego, Wojtka Smarzowskiego czy nawet Patryka Vegi (choć w tym przypadku to akurat byłby pozytyw).

Sieci kinowe odprowadzają też rocznie 1,5 proc. przychodów na rzecz PISF-u i nie są to małe kwoty.

Jak pisałem, jestem w stanie uwierzyć, że możliwości Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej rzeczywiście nie są w stanie sprostać potrzebom multipleksów, ale już Państwo Polskie to co innego. Skoro w Ministerstwie Kultury znalazły się pieniądze (łącznie miliony złotych) przeznaczone na artystów disco polo, to czemu nie ma środków na pomoc kinom wielosalowym, bez których polska kinematografia znajdzie się nie tyle na skraju bankructwa, ale w ogóle swojego istnienia?

W całej reszcie świata (no może poza Azją) sytuacja z kinami też nie wygląda różowo.

W poważnym kryzysie są amerykańskie kina, a to na nich w większości opiera się światowy biznes filmowy.

Do tego dochodzi niedawna informacja o tym, że „Wonder Woman 1984”, jako pierwszy superbohaterski blockbuster w historii nie trafi wyłącznie do kin, a także do streamingu, a konkretniej do serwisu HBO Max. Tym samym staje się jasne, że większość ludzi, z różnych względów, obejrzy go przede wszystkim w streamie, a nie w kinach.

Po niezbyt imponujących zarobkach filmu „Tenet” (choć zgadzam się z Christopherem Nolanem, że biorąc pod uwagę warunki, to spisał się bardzo dobrze), studio WarnerBros. daje wyraźny sygnał, że skupia się na streamingu. To może być o tyle groźne dla rynku, że część widzów z pewnością przyzwyczai się do tego, że najnowsze przeboje dostaje do oglądania prosto do swojego domu i tym samym, już po okresie lockdownu, niekoniecznie wróci do chodzenia do kina.

REKLAMA

Wszystko to razem wzięte każe mi patrzeć z wielki niepokojem na branże kinową. I nie jest to czarnowidztwo, a smutny realizm, gdy zaczniemy się zastanawiać czy nie obserwujemy właśnie początku końca ery kin.

Przynajmniej w takiej formie, jaką znaliśmy dotychczas. Na ten moment, sytuacja w Polsce sprawia, że niewykluczony jest scenariusz, że kina staną się pewnego rodzaju niszą, XXI-wiecznym odpowiednikiem bibliotek służących tylko dla koneserów, a pełna uwaga zostanie przeniesiona na serwisy streamingowe.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA