Najnowsza płyta Korna udowania, że grupa powróciła na właściwe muzyczne tory. "The Serenity of Suffering" to ich najcięższy i najbardziej surowy album od lat, wyraźnie nawiązujący brzmienowo do czasów „Follow the Leader”.
No wreszcie! Wprawdzie wielkim fanem Korna, ani tym bardziej nu-metalu nigdy nie byłem, ale pośród wszystkich para-metalowych zespołów działających na przełomie XX i XXI wieku, Korna jeszcze jako tako ceniłem. "Follow the Leader", "Issues" i "Untouchables" to całkiem udane i nowoczesne metalowe płyty. Z jednej strony surowe i piekielnie ciężkie, a z drugiej kapitalnie wyprodukowane. Dodatkowo Korn zawsze miał u mnie szczególnego plusa za to, że pośród setek tysięcy zespołów potrafił stworzyć swoje własne, oryginalne i charakterystyczne brzmienie. Zaniżone, przesterowane basy oraz równie posępne i przygniatające gitarowe riffy potrafią całkiem solidnie zakołysać.
Ostatnia dekada była jednak ciężkim czasem dla fanów grupy.
Ich kolejne albumy grzęzły w dziwacznych pomysłach producenckich, wcześniejsze hip-hopowe konotacje zamieniając na coraz to ładniejsze melodie, nadmiar elektroniki i w końcu, o zgrozo, sam dubstep. W ten nieudolny sposób Korn starał się nadążać za trendami, staczając się jednak coraz bardziej w stronę swojej własnej parodii.
Ale w końcu udało im się otrząsnąć i w 2013 roku album "Paradigm Shift" można było uznać za pierwszą jaskółkę tego, że stary Korn powoli wraca do życia. "The Serenity of Suffering" dowodzi, że można tak uznać ze 100% pewnością. Daje nam o tym dobitnie znać już otwierający album kawałek o wymownym tytule Insane.
Po króciutkim intro dostajemy pancernie ciężki i niski riff, który z miejsca trzęsie naszymi wnętrznościami.
Nie brakuje growlowych wstawek i zaśpiewów wokalisty rodem z filmów grozy.
Dalej grupa nie zwalnia tempa. Melodiami Korn szafuje tym razem z wyczuciem, nie przesadza. Bardziej skupia się na mrocznym i czarnym jak smoła klimacie całości. Elektronika pojawia się, ale w ilościach śladowych. Całość brzmi dokładnie tak jak Korn z końcówki lat 90.
"The Serenity of Suffering" wydaje się być tym brakującym ogniwem, które grupa straciła na całe lata; zupełnie jakby był to zagubiony w czasie album, który powinien ukazać się po premierze "Issues".
Czy wspominałem już, że album brzmi kapitalnie? Można mówić o Kornie wiele rzeczy, ale nie da się zaprzeczyć, że mało która metalowa grupa ma tak pieczołowicie wyprodukowane płyty. Ciężar całości jest wręcz namacalny. A "The Serenity of Suffering" jest tak ciężkie, że ciężko nazwać ten album w jakimkolwiek stopniu komercyjnym. Wprawdzie przy ciągłym słuchaniu całości płyty gdzieś tak w połowie wdziera się poczucie lekkiej monotonii, gdyż utwory są dość podobne do siebie, ale nie jest to dla mnie wielkim problemem, choć oczywiście większa różnorodność by się przydała. Z drugiej strony, jeśli Korn ma znowu bawić się w takie dziwne eksperymenty jak ostatnimi czasy, to ja już zdecydowanie wolę taką, całkiem udaną, monotonię.