Polskie kino przez długi czas tęskniło za młodymi twórcami, którzy nie boją się pokazywać własnego stylu i znajdują finansowe wsparcie, żeby to zrobić. Na szczęście w ostatnim czasie sytuacja zdecydowanie się polepszyła, czego dowodem premiera „Krwi Boga” Bartosza Konopki. Dlaczego więc nie mogę docenić jego filmu, choć bardzo tego chcę?
OCENA
Pierwsi Słowianie oraz ich wierzenia, które z czasem musiały ustąpić dominacji religii chrześcijańskiej, to temat, który od dawna prosił się o realizację w kinie czy literaturze. Widzowie o nieco bardziej wyrobionych gustach często narzekają na przesyt kina historycznego w naszym kraju, ale ten gatunek wbrew pozorom oferuje twórcom ogromne możliwości pokazania własnego głosu. Nie jest winą opowieści sprzed lat, że w większości przypadków rodzimi filmowcy nie potrafili lub nie chcieli korzystać z tej wolności. I zamiast tego koncentrowali się martyrologii II wojny światowej czy walce z systemem komunistycznym.
Dlatego wiadomość o realizowaniu przez Bartosza Konopkę produkcji poświęconej chrystianizacji ostatnich grup Słowian ucieszyła wielu widzów, ze mną włącznie. Tym bardziej, że na temat „Krwi Boga” można było usłyszeć kilka ciepłych słów choćby podczas ostatniego Festiwalu Filmowego w Gdyni. Główną rolę w produkcji otrzymał w dodatku znany ze swoich mocnych poglądów wobec Kościoła Krzysztof Pieczyński, co gwarantowało ciekawe wyzwanie aktorskie i sporo okołomedialnych kontrowersji.
Jak te wszystkie oczekiwania poradziły sobie z seansem filmu Konopki?
Akcja dzieła rozpoczyna się wraz z przybyciem na brzeg nienazwanej wyspy rycerza imieniem Willibrord. Bohater grany przez Pieczyńskiego jako jedyny z całej grupy przeżył morską podróż. Ostatkiem sił sięga po swoją kopię Biblii i dostaje się na brzeg. Z pewnością umarłby, gdyby nie pomoc bezimiennego młodego mężczyzny. Razem postanawiają kontynuować misję Willibrorda i wyruszyć w głąb wyspy. Ich celem jest ostatnia wioska innowierców na terenie królestwa.
Na samym wstępie trzeba powiedzieć, że przedstawiony tutaj opis nie oddaje pełni wizualnego wrażenia, jakie widz czuje w pierwszych kilku minutach seansu. Konopka wraz z operatorem Jackiem Podgórskim stworzyli przepiękną sekwencję, która łączy w sobie baśniowość i naturalizm ujęć kręconych z punktu widzenia bohatera. Ujęcia utrzymane są w delikatnej niebieskiej poświacie, która wzmacnia poczucie osamotnienia, zimna i desperacji odczuwanej przez Wilibrorda. A całość przekazu dopełnia minimalizm dialogów.
Nie bez powodu kinomaniacy podczas seansu „Krwi Boga” sięgną pamięcią do takich filmów jak „Aguirre, gniew boży” czy „Valhalla: Mroczny wojownik”. Produkcje reżysera odpowiedzialnego za tę drugą produkcję, czyli Nicolasa Windinga Refna są jednak najlepszym przykładem, że niewielka liczba dialogów i piękne zdjęcia mogą, ale nie muszą równać się satysfakcjonującemu doznaniu filmowemu. Konopce nie udaje się uniknąć tego samego ryzyka.
Chciałbym móc docenić „Krew Boga”, bo to projekt oryginalny, z wyraźną wizją artystyczną, ciekawym punktem wyjścia i świetnymi zdjęciami. Problem w tym, że wyszedł z tego bardzo słaby film.
Pierwsze pół godziny produkcji jest jeszcze w stanie przytrzymać uwagę widzów, dzięki kolejnym zaskakującym ujęciom, świetnej scenografii i charakteryzacji bohaterów. Również na poziomie kreacji postaci Konopce udaje się do pewnego momentu zachować interesującą równowagę między Willibrordem i Bezimiennym. Starszy mężczyzna jawi się jako znużony, ale wciąż wierzący pielgrzym. Misja chrystianizacji jest w równej mierze święta, co diabelska i duchowny zdaje sobie z tego sprawę. Jego towarzysz balansuje z kolei na granicy zwątpienia i prawdziwej wiary - takiej, która nie idzie na kompromisy.
W pewnym momencie obaj bohaterowie przechodzą jednak radykalną przemianę, która sprawia wrażenie całkowicie oderwanej od wydarzeń widocznych na ekranie. Konopka zasiewa ziarna, a kilka minut później pokazuje widzom wiekowy las. To przejście jest zbyt gwałtowne, a w dodatku prowadzi całą fabułę w niezwykle banalną stronę. Gdy w pewnym momencie Willibrord (ustami przesadnie ekspersyjnego Pieczyńskiego) zaczyna wykrzykiwać zdania godne najbardziej zadufanych i ogarniętych pychą współczesnych kapłanów, to wiele osób z pewnością zatęskni za milczącym początkiem.
Twórcom scenariusza (Konopka we współpracy z Przemysławem Nowakowskim i Anną Wydrą) nie udaje się też w żaden ciekawy sposób przedstawić społeczności wyznawców Peruna. Najpierw straszą niczym członkowie mrocznego kultu, potem mają nas zaskoczyć inteligencją swojego władcy, a na końcu przyciągnąć większą otwartością na naturę, własne emocje i radość życia.
Zestawienie religijnej ascezy z pierwotnymi instynktami to jednak nic nowego, a w dodatku film Konopki ciągle popada w fabularne płycizny i banały. Samo zakończenie utrzymane jest w konwencji niedopowiedzenia, ale chciałoby się powiedzieć reżyserowi, że najpierw trzeba zbudować historię, by potem móc ukrywać pewne jej elementy przed widzem. Inaczej całe doświadczenie będzie całkowicie pozbawione emocji innych niż konfuzja czy irytacja.
Autorom „Krwi Boga” nie można odmówić zaangażowania i chęci zrobienia czegoś niezwykłego. Niedobory scenariusza i płytkość wizji skutecznie to jednak uniemożliwiły.
Najnowszy film reżysera „Królika po berlińsku” nigdy nie miał być dziełem przemawiającym do ogromnej publiczności. Nic w tym złego. Problem w tym, że Konopka pokusił się o temat równie trudny, co często wykorzystywany przez kulturę. Opowieść o Willibrardzie i Bezimmiennym miała pokazać dwie ścieżki nawracania: mieczem i miłosierdziem, a sam akt chrystianizacji jako pełen hipokryzji. Twórcom zabrakło jednak konsekwencji w kreowaniu swoich bohaterów, również dlatego, że zbyt mocno uwierzyli w siłę symboliki.
Dlatego oglądanie „Krwi Boga” jest ciekawsze jako doświadczenie wyszukiwania znaczeń i komentowania słabości niż czysto kinematograficzne spotkanie widza z filmem. Szerze wątpię, czy właśnie o to chodziło twórcom. Bo przecież potrafię sobie wyobrazić alternatywną rzeczywistość, gdy autentycznie zakochuję się w „Krwi Boga”. Istniała na to szansa, ale jak to bywa z kinem artystycznym - na dobrych chęciach po obu stronach się skończyło.