To, że polskie służby porządkowe, zwane policją (lub, czasem całkiem trafnie, milicją), skażone są korupcją w myśl zasady "ryba psuje się od głowy", wiedzą wszyscy. Ale amerykańska? No jak to, ci wszyscy obrońcy moralności i stróże prawa, błyszczący uzębieniem, narażający swe życia w spektakularnych akcjach odbijania zakładników, rozbijania gangów i ściągania kotków biednych staruszek z drzew? A łyżka na to "nie może być"!
OK, kiepska próba. Jeśli już mamy nie odbiegać zbytnio od tematu, a nie gadać o korupcji w L.A.P.D., to powstały dziesiątki, o ile nie setki filmów o podobnej tematyce, również poruszające problemy współczesnej policji amerykańskiej. Aż mi się klawiatury męczyć nie chce, by wymienić choćby kilka z nich, a szczególnie tych, których nie oglądałem - w każdym razie trochę ich było.
Królowie ulicy idealnie wpisuje się w utarty schemat. Zresztą sami się przekonajcie - film opowiada historię pewnego gliniarza, który walczy z przestępczością wprawdzie niezwykle efektownie (no jasne, w końcu to Los Angeles, jakżeby inaczej?), jednak nie do końca "legalnie". Detektywa Toma Ludlowa poznajemy właśnie podczas jednej z takich akcji - używając starego, dobrego fortelu z udawaniem handlarza broni poznaje miejsce ukrywania się zbójów. Nie muszę chyba tłumaczyć, co się dzieje potem. Po wykonaniu egzekucji, Tom sprawnie preparuje dowody, jakoby działał w samoobronie, w czym zresztą pomagają mu kumple z wydziału i jego przełożony, kapitan Jack Wander. No i te nagłówki w gazetach następnego dnia - "Bohaterski policjant ratuje dwie bliźniaczki", co zresztą było celem Ludlowa. Film jednak nie jest zlepkiem udanych akcji detektywa, gdyż na jaw wychodzą pewne brudy. Tom dowiaduje się od kolegów, że sypie na niego jego dawny partner, Terrence Washington. Intryga się zagęszcza po śmierci tegoż kapusia, w co zamieszany jest też, nie zgadniecie, Ludlow.
Jak w przypadku wielu filmów sensacyjnych, Królów ulicy praktycznie nie da się zrecenzować bez drobnego "spoilerowania" (co zresztą poczyniłem w poprzednim akapicie), a to dlatego, że fabuła filmu jest połamana jak amator po skoku z Wielkiej Krokwi. Nic zresztą dziwnego, scenariusz powstał na podstawie opowieści Jamesa Ellroya, znanego pisarza kryminałów i autora powieści Tajemnice Los Angeles, na podstawie której powstał znakomity film o tym samym tytule. Twórcą scenariusza jest też reżyser, Dawid Ayer, pracujący wcześniej nad świetnym Dniem próby, z którego zresztą Królowie ulicy czerpią wiele inspiracji. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że obraz może być dla niektórych dość przewidywalny i od razu można domyślić się, kto jest tym złym, ale mimo wszystko akcja toczy się nieprzewidywalną, pełną wybojów drogą.
A nawet jeśliś obejrzał już 165495 filmów należących do tego gatunku i absolutnie nic Cię nie zaskoczy, na pewno spodoba Ci się klimat slumsów, jaki przewija się przez cały obraz. Sporo scen dzieje się w takiej właśnie scenerii. Widać tu wiele podobieństw do wspomnianego Dnia próby. Tam jednak dodatkowo pogłębiony i spełniający istotną rolę, tutaj jest jedynie nic nieznaczącą, ale przyjemną dla oka i duszy ozdobą.
Roli drugorzędnej w żadnym niemal filmie (nie licząc takich oczywistości jak np. niektóre filmy Rodrigueza) nie odgrywa gra aktorów. A tu, muszę przyznać, że jest dosyć nierówno, choć zdecydowanie na plus. Obok wzorcowej wręcz roli Foresta Whitakera (swoją droga - laureata Oscara) jako kapitana jacka Wandera, znakomitego Hugh Lauriego (znanego jak dotąd głównie z serialu Dr House) jako kapitana Jamesa Biggsa i dzielnie partnerujących im Chrisa Evansa czy choćby Cedrika Kylesa (informacja dla fanów - Common i The Game zagrali całkiem nieźle) - obok całej tej zgrai stoi biedny, jakby zmęczony życiem Keanu Reeves, który zagrał kompletnie bez polotu, sztywno i równie przekonująco co Listkiewicz mówiący, że na Euro zdążymy ze stadionami. Tak, można mówić, że taki ma styl, że dzięki temu się wyróżnia, że to taki hołd dla Clinta Eastwooda (którego jako aktora nie znoszę i zamiast trawić, wydalam), ale mnie to, za przeproszeniem, nic nie obchodzi. Z taką grą to niech się do wysokobudżetowych filmów akcji zaciąga, a nie do mających choć minimalne ambicje filmów sensacyjnych. No dobra, nie odsądzajmy go od czci, w Adwokacie diabła, Speed czy nawet w stosunkowo świeżym Constantine Keanu pokazał klasę, ale tutaj dał popis swojego braku talentu. Nie mówię o antytalencie, nie zagrał tragicznie, ale by film nazwać świetnym, zabrakło właśnie tej składowej.
Bo na pewno od strony technicznej Królom ulicy nic nie brakuje, a nawet jeśli, to bardzo niewiele. Podczas szybkich akcji kamera miota się we wszystkich kierunkach, byle tylko oddać nam dynamizm danej sytuacji, podczas spokojniejszych momentów (nie mylić z "momentami") raczymy się statycznymi obrazkami, a cały film przeplatany jest kilkusekundowymi obrazami Los Angeles z lotu ptaka. Mała rzecz, a cieszy. Szkoda tylko, że w wielu scenach dokucza brak statywu, dziwnie wygląda to zwłaszcza podczas rozmowy Ludlowa z detektywem Diskantem w toalecie. Całości dopełnia muzyka - a w szczególności mocne, elektroniczne brzmienia wzmagające dodatkowo emocje.
Mogliśmy dostać tak ocierające się o geniusz epickie dzieło, jak i nienadającego się do oglądania gniota. Nic z tych rzeczy, choć do obu z tych możliwości zabrakło niewiele. Gdyby tak Reevesa wymienić na kogokolwiek innego, Królowie ulicy niebezpiecznie zbliżyliby się do pierwszego wariantu. A tak? Polecam, ale nie z uporem maniaka. W sam raz na leniwe, letnie popołudnie lub wieczór.