REKLAMA

Mija 25 lat od śmierci Kurta Cobaina. Świat nigdy później nie doczekał się już takiego głosu pokolenia

Dokładnie 25 lat temu lider Nirvany po raz ostatni w swoim życiu zażył heroinę i pociągnął za spust strzelby. Osierocił swoją niespełna dwuletnią córkę oraz miliony fanów, którzy już nigdy potem nie doczekali się takiej rockowej ikony, jaką był Kurt Cobain, głos pokolenia.

kurt cobain 25 rocznica śmierci
REKLAMA
REKLAMA

Scena Seattle, o której dziś słyszał każdy fan gitarowego grania, w końcu lat 80. była jeszcze w powijakach. Wszystko dopiero nabierało tempa i czekało na bum, którego sprawcami były Nirvana, Soundgarden, Alice in Chains i Pearl Jam. Co prawda krążki na swoim koncie miały już formacje Chrisa Cornella, The Melvins czy Green River, ale była to jeszcze cisza przed burzą.

Wydany w 1989 roku album „Bleach” nie przyniósł Nirvanie tak dużego rozgłosu. Ten przyszedł dopiero dwa lata później wraz z pojawieniem się w zespole Dave’a Grohla wściekle uderzającego w membrany bębnów oraz wydaniem przełomowego „Nevermind”. Płyta będąca połączeniem melodyjności The Beatles i brudu Sex Pistols odmieniła oblicze muzyki.

Jednocześnie stanowiła jednak cyrograf podpisany przez Cobaina.

Ten całe dotychczasowe życie miał kompleksy – uważał się za chorobliwie chudego (stąd rozciągnięte swetry i flanele w jego garderobie, które miały tuszować sylwetkę)  – oraz cierpiał na niewyjaśnione bóle brzucha – żadne lekarstwa, z wyjątkiem narkotyków, nie pomagały. Nie był gotowy na stanie się idolem mas, na bycie swego rodzaju guru, wyznacznikiem trendów stawianym na piedestale. Tak naprawdę w ogóle nie chciał być żywą legendą. Jak zresztą pisał w liście pożegnalnym:

Znamienne, a przecież miał wszystko. Dom, żonę, córkę, pieniądze. Mimo to uznał swoją egzystencję za nic niewartą.

Kurt Cobain do dziś zostaje tak naprawdę ostatnim pokoleniowym idolem.

Świat muzyki rockowej nie doczekał się jego spadkobiercy. Oczywiście rynek, czy to gitarowego grania, czy tego mieszczącego się stricte w szufladce z podpisem pop, obfituje w całe mnóstwo sław wyprzedających koncerty na największych stadionach. Są gwiazdy i gwiazdeczki, ale nie ma już takich ikon, za których głosem się podążało, a których utwory przemawiały w imieniu mas wyrażających ich frustrację i stan.

Miał rację Grabaż śpiewając, że rock jest martwy. To sformułowanie powraca zresztą jak mantra w wywiadach z wyjadaczami sceny. Ci, którzy jeszcze nie odłożyli gitary do kąta, znajdują się obecnie w kategorii wiekowej 50+. Ze świecą szukać młodych rockowych kapel, które rozpychają się łokciami po światowych estradach. Nie ma ich na listach przebojów, nie ma ich w świadomości słuchaczy, po prostu ich nie ma. Bo i owszem, Metallica wydając nową płytę, zrobiła wokół siebie sporo szumu, Foo Fighters także nie dają o sobie zapomnieć. To już jednak nie świeżaki, a kapele, które sporo namieszały, ale kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt lat temu. Scena rockowa należy do dinozaurów.

Świat muzyki został pozbawiony idoli.

Zdaję sobie sprawę, że pewnie część czytelników zaraz puknie się w czoło i stwierdzi, że autor tak naprawdę słucha wyłącznie radiowej Trójki i tak narzeka, bo sam ma już siwy wąs i brzuch od piwa. Z tego wszystkiego zgadza się tylko ostatni punkt. Być może wydźwięk tekstu jest taki, że jestem ślepy na fenomen Justina Biebera, Lady Gagi czy Eda Sheerana, ale nie jestem. Oczywiście oni wszyscy, a nawet sporo więcej artystów, wywołują w odbiorcach te same emocje graniczące z atakami histerii, co niegdyś Elvis, Beatlesi czy Stonesi.

Różnica jest taka, że dziś ten pisk wydobywa się z ust nastolatek, a sami artyści w większości przypadków pozostają marionetkami w rękach wytwórni. To już nie kontestacja, przekucie terminu bunt w czyny i przesuwanie granic. Te co prawda już dawno znajdują się na zupełnie innym biegunie, a tematów tabu jest coraz mniej. Dziś ocierający się o statyw Jim Morrison już nikogo by nie zaszokował, skoro Miley Cyrus biega po scenie na wpół nago wykonując przy tym co najmniej dwuznaczne ruchy.

REKLAMA

Rynek się zmienił. Doskonałym tego przykładem fakt, że wielu artystów nie decyduje się już na wypuszczanie płyt, a jedynie singli. Możemy płakać za dawnymi czasami, ale to se ne vrati. Nie znaczy to, że teraz jest gorzej. Po prostu jest inaczej, ale gdzieś w tym wszystkim zawalił się też panteon muzycznych bogów, wspomnianych idoli. Jedynie z tych zgliszczy próbują się jeszcze wydostać dawne gwiazdy, które pamiętają o minionych prawach rynku muzycznego, ale i oni staną się niedługo tylko skamieliną.

Jak nigdy sprawdza się tu ironiczne hasło, że kiedyś to było, a teraz to nie ma, ale cholera, prawda.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA