Smutny koniec zespołu, który (ponoć) grał kiedyś metal. Linkin Park "One More Light" – recenzja Spider’s Web
Swoim siódmym krążkiem Linkin Park dokonali rzeczy niebywałej – sprawili, że znienawidzą ich nawet najwięksi fani (o ile tacy się jeszcze ostali).
OCENA
Nigdy nie byłem wielkim fanem Linkin Park, ani gatunku, który reprezentowali. Chociaż nawet w nu-metalu można było zrobić coś ciekawego, czego dowodzą pierwsze płyty Korna czy Disturbed. Linkin Park niestety jak dla mnie nie wychylali się poza przeciętność, a sztuczność ich brzmienia, nawet gdy było ostrzejsze, w połączeniu z elektroniką oraz wstawkami rapowymi zawsze mnie odrzucały jako dziwaczna i kompletnie niepasująca do siebie hybryda. Może wynika to po prostu z tego, że członkowie grupy są słabymi muzykami?
Fenomenu płyty "Hybryd Theory" nigdy nie zrozumiem.
Jasne, była dobrze wyprodukowana, miała kilka chwytliwych przebojów, a wokalista Chester Bennington odznacza się ciekawą, melodyjną i ostrą zarazem barwą głosu. Natomiast fakt, że ów album stał się globalnym hitem i do dziś jest pośród najlepiej sprzedających się płyt XXI wieku (i wszech czasów), to dla mnie zagadka.
Ale cóż, jak widać był to kolejny przykład grupy, która po prostu trafiła idealnie w odpowiedni dla siebie czas.
Od czasów "Hybryd Theory" minęło 17 lat, a Linkin Park zdążyli popaść w zapomnienie. Ich płyty kupuje już garstka ludzi; ich muzyka nikogo już praktycznie nie obchodzi, a im samym zostały jedynie koncerty na mniejszych bądź większych festiwalach muzycznych w Stanach i Europie.
Aczkolwiek nie wiem jak długo i to uda im się pociągnąć, bo za płytę "One More Light" spokojnie powinni dostać bana na wszystkich rockowych festiwalach świata.
Otóż "One More Light" to album... popowy.
Przyznaję, nawet mnie udało im się zaskoczyć. Takiego obrotu spraw się kompletnie nie spodziewałem. Ich muzyka od zawsze miała dość silne naleciałości mainstreamowego popu (niestety niezbyt dobrej jakości), ale do tej pory był to tylko jeden z motywów ich brzmienia. W ostatnich latach trochę bardziej eksperymentowali (nagrali nawet w miarę udaną płytę "A Thousand Suns" inspirowaną progresywnym rockiem), ale takiego zboczenia z trasy bym się nie spodziewał.
Już pierwsze takty otwierającego album Nobody Can Save Me zapowiadają muzyczny koszmarek.
Utrzymany w średnim tempie kawałek brzmi jak jakiś nieudany odrzut z sesji Katy Perry, którego nawet ona się wstydziła.
Bennington przez cały album śpiewa delikatnie, unikając bardziej zadziornych i ostrych zaśpiewów, co tylko potęguję słabe brzmienie.
Good Goodbye promujący płytę brzmi już bardziej jak stare Linkin Park, tyle że w najbardziej nieudanej wersji z możliwych. Rapowe wstawki (z gościnnym udziałem raperów Pusha T oraz Stormzy) jeszcze jakoś się bronią, ale linia wokalna w refrenie przypomina raczej jakieś ballady Backstreet Boys...
Jeden z kolejnych kawałków, Invincible jest tak miałki i anemiczny, że nawet śpiewające 13-letnie wideo-blogerki brzmią przy nim jak gwiazdy ciężkiego rocka. Czarę goryczy przelewa potworny Heavy będący duetem Chestera z popową wokalistką Kiiarą (utwór ten ostatecznie dowodzi w jakim kierunku spoglądał tym razem zespół).
Nie mam nic przeciwko muzyce pop, a losy Linkin Park są mi totalnie obojętne. Mimo wszystko dziwię się, że zespół, który swego czasu święcił triumfy jako "gwiazdy rocka" może aż tak mocno upaść (choć nie był to upadek z wysoka) i nagrać coś tak zwyczajnie słabego.
"One More Light" nie broni się nawet jako płyta popowa, gdyż nagrana jest bez pomysłu. To na dobrą sprawę zbiór przypadkowych piosenek na odczep się, jako że całość trwa niewiele ponad pół godziny. Brak jej jakiejkolwiek energii (przypominam, mówimy o zespole, który, było nie było, uważał się niedawno za rockowy), a przy tym, po prostu przytłacza słuchacza swoją nijakością i przesłodzonym brzmieniem.
Nie wiem, co muzykom chodziło po głowie, by nagrać tak fatalny album, ale proponuję o nim zapomnieć, a najlepiej to w ogóle po niego nie sięgać. Szkoda mi w tym wszystkim najbardziej fanów grupy, bo łatwego życia to oni nie mają...