„Looper – pętla czasu”, będąc ciekawym połączeniem kina science fiction i akcji, dostarczył mi porządnej rozrywki.
Autor zaskakująco dobrze poradził sobie z gatunkową mieszanką. Futurystyczna otoczka nie jest wyłącznie tłem, mając istotny wpływ na przebiegł fabuły wypełnionej akcją. W przypadku gatunku science fiction bardziej skomplikowane historie, ze względu na charakter języka filmowego, rzadko kiedy się sprawdzają. Nawet fenomenalny i uwielbiany przeze mnie „Donnie Darko” pokazał, jak ogromny problem w tego rodzaju kinie stanowi większe rozbudowanie fabularne. Rian Johnson zdawał sobie z tego sprawę i stworzył historię będącą kompromisem między prostotą, a wspomnianym skomplikowaniem.
O czym w takim razie opowiada film? W roku 2072 podróże w czasie są możliwe, ale jednocześnie okazują się nielegalne. Bohater to looper. Brzmi prawie tak samo obciachowo jak vloger, jednak to o wiele bardziej intratne zajęcie. Z racji tego, że pod koniec XXI wieku skuteczne pozbycie się zwłok jest prawie niewykonalne, największe organizacje przestępcze wysyłają swoje ofiary 30 lat w przeszłość, gdzie likwidują je looperzy. Taka praca daje ogromne pieniądze, lecz wiąże się z nią pewien warunek – po upływie trzydziestu wiosen od wykonania zlecenia nadchodzi moment, kiedy egzekutor zostaje zabrany i załatwiony przez innego loopera, dzięki czemu przestępcy mają czyste ręce.
W filmie pojawiają się Joseph Gordon-Levitt („Incepcja”, „Mroczny Rycerz powstaje”) i Bruce Willis. Wiadomo, że ten drugi jest kojarzony przede wszystkim z kinem sensacyjnym, ale pamiętajmy, że wystąpił on w takich filmach science fiction, jak „12 małp”, „Piąty element” i „Surogaci”. Obaj aktorzy grają loopera Joey’a. Kiedy nasz looper (Gordon-Levitt) czeka na kolejną ofiarę, nagle widzi samego siebie z przyszłości – Willis. Wie, że nie pozostaje mu nic innego, jak zabicie swojej „starszej wersji”, ale ta ucieka, co powoduje, że obaj ściągają na siebie ogromne kłopoty.
Teoretycznie Gordon-Levitt i Willis są od siebie zupełnie inni. Byłem więc tym bardziej zaskoczony, jak ten pierwszy, poprzez odpowiednią charakteryzację, mimikę twarzy i gesty, skutecznie imituje ikonę kina sensacyjnego; zawadiacki uśmieszek, specyficzna postawa czy spojrzenie. Wygląda to naprawdę imponująco i pokazuje talent młodego aktora. Zresztą i Willis daje z siebie dużo, tworząc jedną z najciekawszych postaci w swoim ostatnim dorobku. Na uwagę zasługuje także Emily Blunt w roli samotnej matki. Stworzyła ona przejmującą, pełną siły i odwagi kreację. Dlatego pod względem aktorskim „Looper” był dla mnie bardzo miłą niespodzianką.
Z kolei nie tak efektownie wypada wizja futurystycznego miasta, ale jest to tylko zaletą. Okazuje się ona mniej przesadzona od obrazu metropolii przyszłości z wielu innych filmów, a co za tym idzie – bardziej realistyczna. Miasto wydaje się szare i pozbawione wyrazu, przypominając trochę te z „Dredd”, i najbardziej egzotycznie wygląda w nim latający motor. Mnie to przekonało – jest prawdziwie i nieco przygnębiająco, co odpowiada drodze, jaką wybrał sobie Joey, i bez rzeczy zaburzających konstrukcję fabularną. Stosunkowo mało efekciarska okazuje się sama akcja – poza drobnymi, uzasadnionymi fabułą, wyjątkami brakuje tu ogromnych wybuchów, ciągłego strzelania lub kraks. Jednak całość jest, dzięki ciekawej, nie przesadnie skomplikowanej historii, spójna i trzyma w napięciu.
„Looper” to pozytywne zaskoczenie. Nie spodziewałem się tak dobrej produkcji – z ciekawą historią i interesującymi postaciami, imponującym aktorstwem i nieco przygnębiającą atmosferą. Znakomicie wypadają role Gordon-Levitta, Willisa i Blunt, natomiast fabuła nie jest kolejnym beznadziejnie nudnym i efekciarskim science fiction („Avatar”), tylko ma o wiele więcej do zaoferowania. W efekcie dostajemy kino na wysokim poziomie i po prostu kawał dobrej filmowej zabawy.