Luc Besson i jego pseudofilozficzny gniot wprawiają w osłupienie - Lucy, recenzja sPlay
Po zwiastunach "Lucy" spodziewałem sie kina akcji, może nawet trochę superbohaterskiego filmu ze Scarlett Johansson w roli głównej - dobre i to, póki Black Widow nie pojawi się solo. Jednak to, co zaserwował Luca Besson przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Absolutnie niestrawne, głupie kino, które stara się być współczesnym pseudonaukowym i pseudofilozoficznym traktatem o tym, czym człowiek może się stać... jeżeli tylko użyje 100% możliwości swojego mózgu.
W powyższym zdaniu zawiera się właściwe cała fabuła filmu, który mimo dosyć poważnego tonu jest śmieszny, a przecież nie powinien taki być. Przede wszystkim, zbudowanie fabuły na micie, że człowiek wykorzystuje tylko 10% swojego mózgu jest absurdalne. Podczas seansu starałem się uznać to za drobną wadę a "Lucy" traktować jako film akcji z żeńskim superbohaterem w roli głównej, ale wiecie co? Nie da się! Czekałem na ten film, bo przecież filmów z herosem, który jest kobietą jeszcze nie mamy (zapomnijmy, że Kobieta Kot istnieje), a zwiastuny wyglądały całkiem nieźle. Poza tym w roli głównej występuje Scarlett Johansson, co mogło pójść nie tak?
Ano dosłownie wszystko. "Lucy" nie jest ani porządnym filmem akcji, ani dreszczowcem, ani tym bardziej przyjemnym letnim blockbusterem, a aspiracje do opowiedzenia poważnej, uniwersalnej historii o ewolucji człowieka i dokąd może ona zaprowadzić spełzają na niczym. Ujmując rzecz najprostszymi słowami... ten film jest po prostu niesamowicie głupi. Cieszcie się zwiastunami, bo w nich widzicie wszytkio, co najlepsze w dziele Luca Besson.
Porządkując mój żal czterech liter wspomnę słowem o fabule, chociaż zbyt dużo do opowiadania tutaj nie na. Akcja skupia się na łatwowiernej Amerykance (tytułowej "Lucy", czyli Scarlett Johansson), która wplątana zostaje w dziwny (I niekorzystny dla niej) bieg wydarzeń. Tajwańska mafia wykorzystuje naszą tytułową bohaterkę ("Lucy" - nawiązanie do pierwszej kobiety) do przewozu nowego narkotyku do Europy. Jakimś cudem, nasza bohaterka nie dociera jednak nigdy na lotnisko, a trafia do całkowicie nowego, nieznanego miejsca - scenarzyści nie kłopotali się jednak wyjaśnieniem tego stanu rzeczy. Zamiast tego od razu przeszli do osi fabuły, czyli uzyskania przez Lucy supermocy. Lucy przez wchłonięcie narkotyku do krwiobiegu, zyskała zdolności telekinetyczne, telepatyczne i... w zasadzie wszystkie, jakie tylko mogą przyjść nam do głowy (z kontrolowaniem czasu włącznie).
Sam proces ewolucji Lucy ze zwykłego człowieka do boga po krotce jest opowiedziany, ale w taki sposób, że na seansie nie wiedziałem co mam robić z zażenowania.Wyglądało to tak, jakby Besson za wszelką cenę chciał udowodnić, że jego film jest bardzo mądry, bo widać przebitki dokumentalne, które zresztą pasowały jak pięść do oka. W roli naszego eksperta od ludzkiej ewolucji występuje Morgan Freeman (profesor Norman), którego udział w filmie przypomina program" Zagadki wszechświata" na Discovery - generalnie cały film przypomina produkcje, które można obejrzeć na Discovery Science, a ja przez cały seans nie wiedziałem, w jakich kategoriach rozpatrywać "Lucy".
Scenariusz filmu ma tyle dziur (pomijam ogólną bezsensowność historii), że widz absolutnie nie ma pojęcia kim tak naprawdę jest główna bohaterka. Reżyser ograniczył sie tylko do krótkiego wspomnienia o nocy przed wydarzeniami, ktorymi jesteśmy świadkami. A budowanie postaci? Jej historii? Problemów? Zapomnijcie. Jest tylko jeden moment podczas całego filmu, w którym na krótko jesteśmy wprowadzeni w przeszłość Lucy. Zabieg ten ma na celu uczłowieczenie naszej bohaterki, ale średnio to sie udaje. Akcja tak naprawdę skupia się na tym, że Lucy ma robić totalną demolkę, gdziekolwiek się nie pojawi, ale niestety nawet ten element, który mógłby dźwignąć film, kuleje strasznie. Walki są nudne, efekty specjalne nie robią wrażenia, a co gorsze wątki kompletnie się do siebie nie kleją. Nie chcę wchodzić na rejon spojlerów, dlatego nie wypunktuję absurdalnych momentów, ale uwierzcie mi, było ich dużo. Do tego postacie pojawia się z nicości, a oprócz profesora Normana i Lucy są nijakie. Na przykład policjant, Pierre Del Rio (Amr Waked), jest postacią wrzuconą filmu na siłę - co zresztą nawet sam bohater przyznaje w pewnym momencie.
Pościgi rodem z "Taxi", materiały dokumentalne (o zwierzętach), podzieleniu filmu na akty (które oznaczają dany % wykorzystania mózgu przez Lucy), Morgan Freeman w roli naukowego eksperta, który wykłada widzowi o co tak naprawdę autorowi (Lucowi Besson) chodziło, niedociągnięcia w scenariuszu i totalnie głupie decyzje podejmowane przez główną bohaterkę (która przecież jest prawie bogiem) - to wszystko sprawia, że "Lucy" filmem, którego nie potrafię strawić. Jedynym plusem dzieła Besson było obsadzenie w roli głównej Scarlett Johansson, przynajmniej było na co popatrzeć.