„Małgosia i Jaś” nie pozostawia na psychice suchej nitki. Klimat grozy, dreszcze, wszechogarniające poczucie zagrożenia i alienacji towarzyszą widzowi w każdej scenie. To kolejna w historii kina ekranizacja dobrze znanej wszystkim opowieści, a jednak Ozowi Perkinsowi udało się wycisnąć z niej coś oryginalnego.
OCENA
Mroczna baśń braci Grimm fascynuje filmowców niemal od zarania X muzy. Historia Jasia i Małgosi wielokrotnie była już przenoszona na mały i wielki ekran. Twórcy trawestowali ją na wszelkie możliwe sposoby. W latach 70. niemiecki reżyser Franz Josef Gottlieb upikantnił opowieść sporą dawką nagości („Hänsel und Gretel verliefen sich im Wald” znane w USA jako „The Erotic Adventures of Hansel and Gretel”), w 2013 roku Duane Journey przerobił ją na stonerską komedię („Hansel i Gretel: Usmażeni”), a Tommy Wirkola uczynił z bohaterów łowców czarownic („Hansel i Gretel: Łowcy czarownic”).
Oz (znany też jako Osgood) Perkins w „Małgosi i Jasiu” postanowił zreinterpretować ją w duchu współczesnego feminizmu.
Takie podejście zapowiada już sam tytuł, w którym odwrócono kolejność imion protagonistów. Reżyser zabiera nas więc do dobrze znanego z oryginalnej baśni świata, ale dodaje do niego autorskie elementy, zmieniając całkowicie wydźwięk opowieści. Zostajemy wpuszczeni do rzeczywistości małoletnich bohaterów, próbujących przeżyć w czasach epidemii i głodu. Popadająca w szaleństwo po śmierci męża matka wyrzuca ich z domu, więc błąkają się po lesie, aż w końcu trafiają do chatki pewnej starszej pani. Ona będzie tuczyć Jasia, ale co do Małgosi ma już zupełnie inne plany.
Czarownica Holda bez przerwy powtarza, że mężczyzna byłby dla niej kulą u nogi. Ta samodzielność imponuje Małgosi. Tytułowa bohaterka zacznie pobierać od niej nauki. Wiedźma pokaże jej, jak połączyć się z matką naturą oraz odkryje przed nią świat czarnej magii. Jakby położona w sąsiedztwie piekła chatka, okazuje się dla dziewczyny miejscem inicjacji. Młoda kobieta staje przed wyborem ścieżki, którą będzie dalej podążać. Musi się usamodzielnić i zrozumieć, jak żyć w zgodzie z samą sobą, korzystając z dopiero co uzyskanej mocy. Opowieść o jej dojrzewaniu naszpikowana jest pogańskimi symbolami i odniesieniami.
Perkins korzysta z bogatego zasobu motywów i zabiegów folk horrorów.
Tu wiarę chrześcijańską przedstawia jako opresyjną względem społeczeństwa, a tam pokazuje zalety płynące z ucieczki od cywilizacji i powrotu na łono natury. Wszystko przyprawia sporą dawką surrealizmu. Nie spodziewajcie się tanich jumpscaresów. W „Małgosi i Jasiu” pierwsze skrzypce gra psychodeliczny klimat i wyjęta z najgorszych koszmarów gęsta atmosfera. Twórcy za cel stawiają sobie wprowadzenie widzów w letarg, przez co nie śpieszą się ze swoją opowieścią. Dbają za to, aby każdy element produkcji potęgował poczucie odrealnienia.
Kamera Galo Olivaresa nieraz utyka w bezruchu, cierpliwie przyglądając się przedstawianym wydarzeniom. Za pomocą szerokokątnego obiektywu perspektywa jest zniekształcona i nieco dziwaczna, co współgra z tonem fabuły. Leśna przestrzeń, ukryty pokój w chatce wydają się pełnić rolę swego rodzaju czyśćca, z którego nie ma ucieczki. Muzyka Robina Coudarta urywa się i wraca ze zmienionym tempem w odpowiednich momentach. Wszystko po to, abyśmy poddali się kinowej immersji i nie opuszczali świata przedstawionego jeszcze długo po napisach końcowych.
I chociaż wszystko tutaj gra w jednym rytmie, nastawione jest na ten sam efekt i klimat trzyma za gardło od początku do końca, twórcom zabrakło jednak nieco odwagi. Stają w rozkroku między baśnią a horrorem. W przeciwieństwie do swojej bohaterki nie potrafią się zdecydować, w którą stronę powinni pójść. Prowadzona przez nich opowieść aż prosi się o większe zainteresowanie cielesnością i ostrzejsze pokazanie transformacji. Zamiast tego mamy bez przerwy androgeniczną protagonistkę. W jej przemianę w dużej mierze musimy wierzyć na słowo honoru scenarzysty. Wizualnie jest to za słabo podkreślone.
„Małgosia i Jaś” okazuje się tym samym narkotykiem, którego działanie można by z łatwością wzmocnić.
Niemniej wkręca się w psychikę widza i sieje w niej całkiem spore zniszczenie, pozostawiając po sobie poczucie skołowania. Oza Perkinsa po raz kolejny w jego reżyserskiej karierze fascynuje kobiecość. Ponownie korzysta z języka kina grozy, aby o niej opowiedzieć i znowu robi to w ujmującym stylu. Nie jest to łatwa rozrywka. Wymaga aktywnego zaangażowania widza i dużego wysiłku interpretacyjnego. Jeśli podejmiecie to wyzwanie z otwartym umysłem, czeka was prawdziwy, filmowy haj.