Masterton eksperymentuje z gore. Jego Martwi za życia to lektura dla czytelników o mocnych żołądkach
W głowie Grahama Mastertona po raz kolejny przekręciła się jakaś zapadka. Przesunęła się dźwignia, a z poluzowanych komór buchnęła para. Pisarz znowu wszedł na nową drogę. Obrana ścieżka zdecydowanie nie spodoba się czytelnikom o słabszych żołądkach. Martwi za życia flirtują z gatunkiem gore tak silnie, że Clive Barker może czuć się zazdrosny.
OCENA
Fani przygód policjantki Katie Maguire będą niezwykle podzieleni w stosunku do najnowszej, siódmej odsłony jej detektywistycznych przygód z dreszczykiem. Martwi za życia będą dla nich albo jedną z najlepszych, albo jedną z najgorszych pozycji. Nic pośrodku nie wchodzi w grę. Nowa książka Mastertona jest tak specyficzna, wyrazista, mocna i dosadna, że w żadnym stopniu nie pasuje do miękkiego, byle jakiego środka, który budują inne twory pisarza.
Żadna wcześniejsza część cyklu nie była tak brutalna jak Martwi za życia.
Masterton już wcześniej nie unikał dosadnych opisów. Czy to plugawych praktyk, czy aktów seksualnych. Jednak teraz przeszedł sam siebie. Jego opisy tortur, na ludziach i zwierzętach, są tak szczegółowe, drobiazgowe i anatomicznie dokładne, jak gdybyśmy czytali zapiski sadystycznego koronera z życiowym doświadczeniem. Pisarz bierze czytelnika na długą wizytę po kostnicach, po której słabszym czytelnikom może przewracać się w żołądkach.
Nie twierdzę, że to źle. Ostrzegam jednak te osoby, które są szczególnie uczulone na cierpienie. Nie tylko człowieka, ale również zwierzęcia. Martwi za życia to książka o bólu. Tak rozrywającym, tak okrutnym, tak dewastującym, że śmierć jest przy nim nagrodą. Masterton stawia czytelnika w naprawdę niezręcznych położeniach, chociaż intryga jest na tyle ciekawa, że siłą rzeczy książka pozostaje otwarta.
Przeciwwagą dla wstrząsającego śledztwa jest fatalnie rozpisane życie prywatne bohaterki.
Na pisarzu chyba zaczyna pokutować długotrwałe pisanie do kobiecych periodyków oraz tworzenie poradników seksualnych. Momentami Martwi za życia przybliżają się niebezpiecznie blisko taniego harlequina z twardą, zimną królową lodu w roli głównej. Kochankowie, byli partnerzy, nowe miłości - to dobrze, że Graham stara się rozwijać jedną ze swoich najważniejszych postaci. Szkoda tylko, że robi to jak słoń w składzie porcelany.
Katie Maguire przestaje być wiarygodna jako postać. To wielki problem pisarzy, którzy nie rozstają się z bohaterami przez długie lata. Masterton - świadomie czy nie - przekłada swoje własne życiowe zmiany na jestestwo policjantki. Nie daje jej jednak odpowiedniego podłoża, by ta zachowywała się tak, jak się zachowuje. Powstaje odczuwalny kontrast między wydarzeniami oraz reakcjami fikcyjnej postaci. To nigdy nie jest dobre. Bohaterkę ciężko ponownie polubić. Przeciwnie - zaczyna wywoływać w czytelniku złość i frustrację.
Dlatego wszystko, co ciekawe i intrygujące w nowej książce Mastertona, znajduje się po tej mrocznej i plugawej stronie mocy. Czytelnika siłą rzeczy ciągnie ku niej, gdy alternatywą jest szyty grubymi nićmi nowy romans pani policjant. Zabrzmi to okropnie, ale czytelnik najprawdopodobniej będzie uciekał w sadyzm i bestialstwo, bo autor nie daje mu żadnej innej ciekawej alternatywy.
Martwi za życia to jedna z tych książek, po przeczytaniu których trzeba się mocno otrzepać.
To trochę jak z czytaniem It Stephena Kinga. Scena seksu bohaterów (nieobecna w nowym, świetnym filmie kinowym) budzi poczucie dyskomfortu i odrazy. Mimo tego zostajemy przy lekturze, ponieważ całościowo dostajemy cholernie dobrą powieść. Trochę podobnie jest w tym przypadku. Po zamknięciu książki więcej niechęci miałem do siebie, że tak szybko ją pochłonąłem, niż do Mastertona, że zafundował mi wywracające żołądek widowisko.
Irytująca bohaterka bez wiarygodnego rysu psychologicznego dobitnie pokazuje, że Masterton musi pożegnać się z Katie Maguire. Byle tylko nie zrezygnował ze swoich pokręconych scenariuszy. Ten w Martwych za życia jest cholernie dobry. Wielowątkowy, skomplikowany, z niebanalnym zakończeniem. Niewidzialna z początku pajęczyna wątków świetnie łączy, zdawałoby się, zupełnie osobne historie w spektakularną, groteskową, mroczną całość. Miłośników grozy zachęcam do zanurzenia się w nią, ale ostrzegam - wychodzi się po takim zabiegu brudniejszy niż przed jego rozpoczęciem.
Ode mnie siedem skalpeli na dziesięć, każdy odlepiony czymś cuchnącym.