REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Gry

Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku

Dobrego boksera poznajemy po tym, że potrafi otrząsnąć się i wstać po mocnym ciosie. Takim bokserem możemy nazwać serię Medal of Honor, która pokazała, że dobrą grą wojenną może być gra akcji a nie tylko strategia. Ciosem dla owej serii był bezwątpienia Call of Duty, który zepchnął z tronu dotychczasowego lidera gier wojennych. Na całe szczęście twórcy MoH nie zamierzali się poddawać i w 2004 roku odpowiedzieli grą Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku. Trzeba przyznać, iż była to odpowiedź niezwykle udana.

11.03.2010
16:12
Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Nim jednak Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku powstał, panowie z EA Games bacznie obserwowali poczynania konkurencji. Większość gier o tematyce wojennej, przenosiła gracza do pochłoniętej wojną Europy. Temat niezwykle ciekawy, ale również wielce sprawdzony, tym bardziej, że nowe gry rzadko pokazywały coś nowego, a jedynie kopiowały poczynania wcześniejszych poprzedników. I tak, przeważnie po raz kolejny oglądaliśmy zrujnowany Stalingrad, szturm na Berlin czy działania w Normandii. Z czasem te same widoki stały się dla gracza najzwyczajniej w świecie nudne. Do tego samego wniosku doszli twórcy Wojny na Pacyfiku, i swój produkt przenieśli w równie interesujący teren, a konkretnie Pacyfik, gdzie walki toczyły wojska Amerykańskie i Japońskie. Pole do popisu mieli ogromne, bo przecież na Pacyfiku mieliśmy wiele ważnych dla historii wydarzeń, jak między innymi atak na Pearl Harbor czy na Tarawę. Na całe szczęście programiści to wszystko bardzo dobrze wykorzystali, a zmiana klimatu była strzałem w dziesiątkę ! Ale zacznijmy od początku…

REKLAMA

W grze poznajemy postać Tommy'iego Collinsa, którego poznajemy w dość nietypowej sytuacji. Grę zaczynamy, jak się potem okazuje, momentem, który rozpoczyna ostatnią kampanię, dokładniej szturmem na Tarawę. O samym ataku opowiem znacznie później, teraz skupmy się na samym bohaterze. Gdy dotrzemy już na plażę, zamiast iść dalej i walczyć w imię Stanów Zjednoczonych Ameryki, zostajemy zestrzeleni. Miast jednak wczytywać ostatni zapis, przenosimy się w przeszłość, do chwili, w której Tommy rozpoczyna swoją przygodę z prawdziwym wojskiem. Obóz szkoleniowy Marines - miejsce, do którego trafia każdy młody chłopak, który pragnie z dumą bronić honoru Ameryki. Zanim stanie do walki, musi przejść odpowiednie szkolenie, które sprawdzi jego umiejętności. Tutaj właśnie trafia Tommy, i tu poznaje ludzi, z którymi będzie walczył u swojego boku. Już podczas pierwszych chwil grania, gdzie poznajemy sterowanie, korzystanie z broni i tym podobnych potrzebnych rzeczy, czujemy ten specyficzny, wojenny klimat. Ćwiczący Marines, ostry sierżant, który we wszystkim stara pokazać swoją wyższość i inne szczegóły powodują, że "żyjemy" tym, co dzieje się na ekranach naszych monitorów. A przecież to dopiero początek…

Dalej jest jeszcze lepiej. Gdy już przejdziemy wszystkie odpowiednie szkolenia, trafiamy do Pearl Harbor. Pech chciał, że trafiamy tam dokładnie w tym samym czasie, kiedy Pearl Harbor zostaje zaatakowane. Chwilę sielanki, kiedy zwiedzamy korpus przerywa nagły atak powietrzny Japończyków. I dopiero teraz zaczyna się prawdziwa "zabawa". Musimy jak najszybciej dotrzeć do łodzi. Biegniemy molem, obok nas wybuchy, z nieba strzelają japońskie myśliwce. Chowamy się za skrzyniami. Biegniemy dalej, widzimy zwijającego się z bólu żołnierza. I choć nie musimy, to zabieramy go na barki (tak, jest taka możliwość, ale o tym również za chwilę) i zanosimy do sanitariusza. Mówcie co chcecie, że to tylko gra, że nie ma się czym przejmować. Ale emocje jakie w nas wywołują… To jest coś nie to opisania. A to jeszcze nie koniec misji. Gdy już dotrzemy do łodzi, wypływamy na ocean. Ocean, który jest pochłonięty walką. Znowu, w odstępie kilku minut, przeżyłem szok! Zamiast walczyć, obserwowałem co się wokół mnie dzieje! Atakujące statki myśliwce, chaos, wybuchy, krzyk- wszystko to dzieje się w niesamowicie dynamiczny sposób, przez co wywołuje na nas niesamowite wrażenie!

W kolejnej kampanii trafiamy na wyspę Makin. Naszym celem jest zniszczenie wież radiowych i dokonanie jak największych strat w zaopatrzeniu wojsk japońskich. Tym razem walki nie będą przeprowadzane aż z takim filmowym rozmachem, co nie oznacza jednak, że będą nudne. Skradanie się z oddziałem w dżungli, przejmowanie małych wiosek, a wszystko to pod osłoną nocy, ma swój specyficzny i niezwykle przyjemny klimat. Trzecia kampania to desant na Guadalcanal. Naszym głównym zadaniem jest obrona lotniska Hendersona, gdzie znajduje się wiele ważnego i jakże przydatnego na wojnie sprzętu. Oczywiście, nie zabraknie również misji pobocznych, gdzie będziemy plądrować zakamarki dobrze zabezpieczonych lasów. Na koniec misji siądziemy nawet za sterami myśliwca i nie ograniczymy się tylko to strzałów z karabinu. Ale o tym przekonacie się już sami.

Ostatnia kampania to atak na Tarawę. Wyspa ta nazywana była "bramą" do dalszych japońskich wysp. Zdobycie Tarawy pozwoliłoby ulokować lotniska Amerykanom znacznie bliżej niż miało to miejsce wcześniej, tak więc była łakomym kąskiem dla wojsk Amerykańskich, ale również z tego samego powodu niezwykle ważnym dla Japończyków, którzy nie mogli pozwolić na taki rozwój spraw. Misję zaczynamy od szturmu na plażę, która łudząco przypomina tą bardziej znaną z Normandii. Dalej dostajemy się do zniszczonego miasta, które od kilku dni było bombardowane tak jak i z góry, ale także i z morza. Znowuż główną rolę będzie odgrywał tu chaos, walki toczone będą w niezwykle szybki sposób, nie będzie czasu na zastanawianie się. Nie muszę chyba też mówić, że będzie to najtrudniejsza kampania ze wszystkich, ale za to niezwykle satysfakcjonująca.

Jak widać kampanie w Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku są bardzo zróżnicowane. Nie zabraknie tu zadań gdzie działać będziemy z ukrycia zaskakując rywala, ale i wielkich, ważnych dla historii bitew. Dzięki temu grając w MoH: WnP nie mamy podstaw aby przez chwilę się nudzić.

Oprócz ciekawych i zróżnicowanych misji, najważniejszą rzeczą, która powoduje, że nie chcemy odchodzić od monitora jest niesamowity klimat. W większości gier hasła typu "Prawdziwa wojna" itp. traktowałem z przymrużeniem oka, jednak muszę przyznać, że w Wojnie na Pacyfiku z hasłem "To nie gra, to zaciąg" zgadzam się w zupełności. Klimat wojny i wojska poznajemy już od pierwszych minut, gdzie trafiamy do obozu szkoleniowego i czuć go do końca gry. Największe wrażenie zrobiła na mnie ostatnia kampania. Ruiny miasta, kurz, i niesamowici, waleczni japończycy, którzy za wszelką cenę nie mogą pozwolić aby Tarawa została zdobyta. Szczególnie przejąć się można, kiedy grę już ukończymy i oglądamy ostatnią filmową scenkę. Widzimy zmęczonych Marines, ciała japończyków i głos Tommy'ego. Głos, który opowiada przebieg zdobycia Tarawy, opowiada ile osób zginęło walcząc o wolność dla swojego kraju. W dzisiejszych czasach, kiedy mówi się, że gry są złe, że uczą przemocy, szkoda, naprawdę szkoda, że nie wspomina się o takich zaletach gry. Jestem przekonany, że większość młodych graczy poruszyło to, że broniąc Tarawy zginęło ponad pięć tysięcy osób. I nie mówi to nauczyciel, który uważa siebie za Bóg wie co, a bohater, z którym utożsamialiśmy się przez godziny jakie spędziliśmy z grą. Przez co słowa stają się wiarygodne…

Ale wracajmy już do samej gry. Większość wojennych gier akcji, charakteryzowała się tym, że nasz bohater potrafił sam przejść przez hordy wrogów, nie ponosząc żadnego uszczerbku na zdrowiu. W Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku takie działanie jest nie to że niemożliwe, ale po prostu nie opłacalne, (choć czasem będzie to jedyne rozwiązanie). Dlaczego? Otóż Wojna na Pacyfiku nie jest typowym shooterem jak inne części. Twórcy położyli większy nacisk na działanie taktyczne, choć nie jest ono tak rozwinięte jak chociażby w Full Spectrum Warrior czy Ghost Recon. Polecenia ograniczają się do typowych, krótkich komend jak atak, odwrót, zbiórka i osłona ogniowa. Mogłoby się wydawać, że wprowadzone elementy gry taktycznej mogą się po jakimś czasie znudzić, lecz proszę mi wierzyć, jest zupełnie odwrotnie. Skradanie się w krzakach jest nawet bardziej przyjemne niż wdarcie się do pomieszczenia z okrzykiem i pokonania grupki wrogów.

Ale trzeba mieć też kim dowodzić. W Medal of Honor: WnP działanie w drużynie jest bardzo ważne. Bez naszych kompanów, wątpię aby było możliwe przejście chociażby jednego etapu. Obok naszego boku, na każdym etapie, będzie najmniej czterech innych kompanów, gotowych nieść nam pomoc w trudnych sytuacjach. Co ciekawe, gdy zostaniemy trafieni kilka razy i nasz wskaźnik życia pokazywał będzie liczbę 0, nie oznacza to śmierci naszego gracza, a co za tym idzie, wczytywania ostatniego punktu kontrolnego. Gdy już upadniemy na ziemię, możemy wezwać sanitariusza wciskając odpowiedni klawisz. Aby nie było tak łatwo, sanitariusz ma określoną liczbę bandaży, więc nie możemy korzystać z usług medyka ile dusza - i zdrowie - zapragnie. Jednak medyk nie zawsze zdąży przybiec na nasze żądanie, bo albo będzie zajęty pomocą innemu wojakowi albo nie usłyszy naszego wołania. Czasem zamiast wyczekiwanej twarzy lekarza, ujrzymy parę skośnych oczu i lufę wymierzoną w naszą twarz…

Wracając jeszcze do członków naszej drużyny. Ci, na całe szczęście, są dosyć inteligentni. Szybko reagują na komendy, chowają się i ostrzeliwują wroga. Choć czasem zdarzają się problemy z ustawieniem szyku, lub nadstawiają się na strzał wroga. Nie raz też, gdy zostałem trafiony i choć leżałem obok towarzyszy, nagle, nie wiadomo skąd pojawiał się japończyk i cięciem w szyję skrócił mój żywioł. Takie sytuacje zdarzają się na szczęście rzadko, więc można na nieliczne wyjątki przymknąć oko. Najważniejsze jest to, że bardzo "wiążemy" się z naszą drużyną. Grając mamy wrażenie, że zamiast brać udział w grze komputerowej, oglądamy bardzo dobry film wojenny. Członkowie drużyny są bardzo wiarygodni, i od pierwszego kontaktu wzbudzają w nas sympatię.

Nasi wrogowie są równie inteligentni i równie mocni jak marines. Walczą niezwykle zacięcie, wykorzystują przewagę własnego terenu, chowając się na drzewach, w krzakach. Często zostajemy zaskoczeni nagłym ostrzałem z karabinu ukrytego na wzgórzu bądź też dobrze zakamuflowanego gdzieś w zaroślach. Trzeba być uważnym, bo japończycy bardzo solidnie tę przewagę wykorzystują. W trudnych sytuacjach, kiedy wiedzą, że ich życie dobiega końca, lub też kończy im się amunicja, ruszają nas z krzykiem "Banzai" na ustach i starają się wbić bagnet w nasze serca. Również zdarzyła mi się sytuacja podczas ostatniej kampanii, kiedy wydawało mi się, że osobnik nie żyje, więc biegłem ochoczo do przodu. Okazało się, że ów japończyk tylko na to czekał i zaraz przy nas detonował granat. Prawda, że pomysłowe?

Do tej pory przedstawiałem same plusy Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku, więc czas zająć się wadami. Dużo czasu mi to nie zajmie gdyż… tak naprawdę większych minusów ona nie ma, a jeśli już to są drobne i w żadnym wypadku nie przeszkadzają w rozgrywce. Jedynym mankamentem może być to, że gra jest mimo wszystko za krótka, jednakże grając nawet nie mamy czasu aby się nad tym zastanawiać.

Czas wspomnieć o uzbrojeniu jakie występuje w Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku. Podstawowym kompletem jest broń krótka bądź też strzelba, karabin maszynowy, kilka granatów, lornetka i materiały wybuchowe. Takie rozwiązanie jest moim zdaniem słuszne, gdyż żołnierze podczas drugiej wojny światowej nie byli aż takimi komandosami, aby dźwigać ze sobą kilogramy żelastwa. Zużytą broń możemy wymienić, co czynimy podczas gry dosyć często, gdyż z amunicją często mogą być problemy. Dodatkowo w trakcie gry wielokrotnie użyjemy broni stacjonarnych, więc używanie kaemów, wyrzutni moździerzy, czy wszelakich dział nie powinno nikogo dziwić. Dodatkowo często będziemy brać udział w "przejażdżkach" dżipem (a te są bardzo przyjemne, kiedy suniemy przez wioski pełne wrogów, obok nas wybuchy, krzyki, strzały, a każda wycieczka kończy się przeważnie efektowną kraksą) Jak już wspominałem, dostaniemy też do dyspozycji myśliwiec. Sterowanie na początku może wydawać się trudne, jednak po chwili już je opanujemy. Dobrze, że misja z myśliwcem to tylko krótki epizod, bo obawiam się, że dłuższe latanie byłoby po prostu nużące.

Graficznie Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku prezentuje się mocno…średnio. To nie jest tak, że nie przetrwał próby czasu i przez to dziś odstaje od większości gier. Już w dniu premiery grafika nie zachwycała. Nie mniej jednak animacje żołnierzy lub bliskie otoczenie może się podobać. Gorzej jednak wygląda dalsze otoczenie, którym jest zwykła tekstura. Audio jak zwykle w każdej części jest rewelacyjne. Odpowiednie, orientalne dźwięki, kiedy przemierzamy dżunglę, narastający dźwięk, kiedy zaraz ma się coś wydarzyć. Ciekawie też wygląda efekt, kiedy obok nas wybucha np. granat. Nasza postać jest wtedy ogłuszona, przez co dźwięki jakie do nas dochodzą są bardzo ograniczone. Wracając do muzyki, szczególnie zapadł mi moment, kiedy nasza kompania broni zdobytego bunkra w ostatniej kampanii

REKLAMA

(właśnie z tej kampanii pamiętam najwięcej momentów, nic dziwnego wszak ona najbardziej mi się podobała) Odgłosy walki zostały przyciszone, a głównym motywem jaki słyszymy to świetnie zagrane skrzypce, które budują nastrój i dramaturgię tego wydarzenia. Coś pięknego!

Medal of Honor: Wojna na Pacyfiku to świetna gra. Niesamowity klimat, integracja z drużyną i świetna grywalność powodują, że nie chcę się odchodzić od monitora. Kolejnym powodem, dla którego warto zakupić Wojnę na Pacyfiku jest jego cena. Gra ma już trzy lata, więc można zakupić ją za 49,90zł w serii EA Classic. Fakt faktem, ale gry trzy letnie można kupić już za niecałe 20 zł, jednak każdy gracz zna chyba ceny gier od EA, więc nie ma się co dziwić. Pozycja obowiązkowa dla fanów - i nie tylko - gier wojennych. Nic więcej nie trzeba już dodawać…

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA