"Miasteczko Wayward Pines", zaskakujący ubiegłoroczny hit FOX-a, niedawno powrócił z drugim sezonem. Przed polską premierą, pełen nadziei, obejrzałem kilka pierwszych odcinków i na kolejne już chyba nie mam ochoty.
Pierwszy sezon „Wayward Pines” był ekranizacją trylogii autorstwa Blake’a Croucha, której pierwsza część – „Szum” – wydana została w Polsce w 2014 roku. W dziesięciu odcinkach serialu przedstawiona została kompletna historia, druga seria nie mogła zatem pełnymi garściami czerpać z materiału źródłowego. Twórcy serialu zdecydowali się kontynuować wydarzenia z "jedynki", jednak całość jest tak skonstruowana, że momentami można mieć wrażenie, że wcale nie oglądamy sequela, a pozbawiony wszystkich atutów oryginału reboot.
No bo tak - niby akcja drugiego sezonu "Miasteczka Wayward Pines" rozgrywa się bezpośrednio po wypadkach, których byliśmy świadkami w ubiegłym roku, ale jednocześnie schemat fabularny jest w zasadzie identyczny. Teoretycznie serial tylko nawiązuje do minionych wydarzeń, dzięki czemu powinien być zrozumiały nawet dla tych, którzy pierwszej serii nie oglądali, ale w rzeczywistości tak nie jest. Tych odniesień jest tak dużo i są one tak istotne, że brak znajomości poprzedniej odsłony to w mojej opinii czynnik podważający sensowność seansu.
Tym bardziej, że w takim wypadku po prostu doradzałbym obejrzenie nie drugiego, a pierwszego - zdecydowanie lepszego - sezonu.
"Miasteczko Wayward Pines", rządzone twardą ręką przez Pierwsze Pokolenie - młodych dorosłych, którzy zostali urodzeni i wychowani za murami, a nie wybudzeni - wprowadza despotyczne rządy, za sprawą których zamierzają wyeliminować ruch oporu, dowodzony przez syna Ethana Burke'a, Bena. Głównym bohaterem widowiska jest doktor Theo Yedlina, który budzi się w mieście, nie może sobie przypomnieć jak się tu znalazł i próbuje zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Brzmi znajomo, prawda? Ale największym problemem nie jest powtarzalność, a fakt, że chociaż Theo nie ma pojęcia co jest na rzeczy, to widzowie tym razem już to wiedzą.
Tym samym "Miasteczko Wayward Pines" traci swój najmocniejszy atut, element zaskoczenia, suspens, atmosferę tajemniczości, ten klimat, gdzieś tam delikatnie nawiązujący do "Twin Peaks". Co zostało? Taka sobie fabułka o dystopii, trochę napięcia związanego z konfliktem władza-ruch oporu i sporo walki ludzi z aberracjami. Mało, dużo? Dla mnie stanowczo niewystarczająco.
Drugi sezon "Miasteczka Wayward Pines" to po prostu gorsza wersja "jedynki".
A że już pierwsza seria nie była dziełem wybitnym, kontynuację sobie odpuszczam. To serial znośny, zapewne znajdzie swoich amatorów, ale przy takiej ilości telewizyjnych widowisk, które weszły lub niebawem wejdą na ekrany, a które wypadałoby obejrzeć, na "Wayward Pines" zwyczajnie szkoda mi czasu.