W tej francuskiej komedii estrogen co chwilę wylewa się z ekranu. Debiutująca w roli reżyserki Axelle Laffont nie ukrywa, że chce opowiadać o kobietach dla kobiet i stworzyć feel-good movie dla pań, które przed sięganiem po to, co chcą, powstrzymują jedynie bariery społeczne.
OCENA
Już pierwsza scena sugeruje, że będzie niegrzecznie i sprośnie. Trzy samotne kobiety po 40 jadą na południe Francji, aby pomóc sprzedać dom jednej z nich. Kiedy na autostradzie chce je wyprzedzić pewien samochód, Elise postanawia pokazać piersi siedzącym w nim mężczyznom. Niestety, autem poruszają się policjanci. Bohaterka traci więc prawo jazdy i dalszą podróż wraz z przyjaciółkami Sonią i Cécile będzie musiała odbyć taksówką. Żadna z nich nie pozwoli jednak, aby to nieszczęsne zdarzenie popsuło im humory.
Kiedy bohaterki docierają do celu szybko zaczyna się nimi interesować grupka wysportowanych 20-latków.
Kobiety będą spędzać z nimi czas i nawiążą płomienny romans. My natomiast często usłyszymy, że nie jest to zachowanie karygodne, bo skoro nikt nie ma problemu ze starszymi mężczyznami sypiającymi z o wiele młodszymi partnerkami, to dlaczego, kiedy dzieje się odwrotnie, miałoby to budzić niesmak. Tak, Laffont walczy tu o równe traktowanie płci, prezentując społeczną transgresję. Co więcej ma nawet kilka ciekawych rzeczy do powiedzenia.
Co jakiś czas w „MILF-ie” pojawiają się całkiem interesujące wątki. Chociażby ten o wpływie porno na życie seksualne młodych mężczyzn czy ograniczeń narzucanych kobietom wraz z wiekiem. Laffont sili się przy tym na oryginalność i raz po raz próbuje nas zaskakiwać różnorakimi zwrotami akcji. Zwodzi nas na manowce, korzystając z wytartych schematów i odwracając je na nice. Tym bardziej szkoda, że mimo jej wysiłków cały potencjał, jaki tu znajdziemy, szybko niknie pod natłokiem fabularnych klisz. Kiedy uda jej się przykuć naszą uwagę, reżyserka zaraz ucieka w gatunkową konwencję. Podążając za scenariuszem, przeprowadza nas za rączkę od punktu A do punktu B, zgodnie z zasadami, które znamy z setek innych komedii romantycznych.
Chciałoby się, żeby Laffont miała odwagę podbić niektóre motywy.
Żeby poszła za ciosem i rozwinęła te najciekawsze wątki. Tak się jednak nie dzieje. „MILF” to bowiem film grzeczny i do bólu konwencjonalny. Nawet jeśli, jak wynika z jednego dialogu, reżyserka życzyłaby sobie, aby był to współczesny rewers „Absolwenta”, próżno szukać tu kontestacyjnego zacięcia Mike'a Nicholsa. Zamiast opowiadać o społeczeństwie i zmianach w nim zachodzących, rzuca pełnymi pretensji frazesami. Co jednak najgorsze, brzmi przy tym jak zgorzkniała tetryczka i nie daje rady nawet rozbawić widzów. Zamiast reagować śmiechem, kolejne żarty będziemy zbywać ziewaniem i wzruszeniem ramion.
Cała zapowiadana pierwszą sceną sprośność niknie wraz z rozwojem akcji, a reżyserka dwoi się i troi, aby nas rozbawić gdy jedna z postaci założy zbyt obcisłe w kroku spodnie albo bohaterki zechcą ukraść lody malinowe. Z tego względu trudno jednoznacznie stwierdzić czy „MILF” spełni swoje zadanie chociażby na suto zakrapianym babskim wieczorze. Jest to film ku pokrzepieniu serc, który zamiast wprawiać w dobry nastrój, zanudza widza swoim brakiem wyrazu.