REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Miłość do manekina i straszliwy wirus. Tylko w filmie „Jestem legendą”

Dziś w TV „Jestem legendą” z Willem Smithem w roli głównej. Kto chce się jeszcze raz wzruszyć na widok osamotnionego doktora Robert Neville’a próbującego poderwać manekina w wypożyczalni filmów DVD?

15.05.2013
14:10
Miłość do manekina i straszliwy wirus. Tylko w filmie „Jestem legendą”
REKLAMA
REKLAMA

Być może po trzech latach życia w Nowym Jorku, bez kontaktu z żadnym żywym człowiekiem, też zapragnąłbym rozmowy z manekinem, lalką Barbie albo piłką do siatkówki, czyli osławionym Mr Wilsonem z „Poza Światem”. To możliwe. Niestety Will Smith kompletnie nie poradził sobie w tym wątku, bo dwie krzywe miny na krzyż to za mało aby oddać całe spektrum emocji jakie toczą facet na skraju szaleństwa. Problem był w tym, że Smith to aktor z naturalnym talentem komediowym, co widzieliśmy nie raz, choćby w „Facetach w czerni”, „Hancocku”, czy „Dniu Niepodległości”. Podobno Smith bardzo musiał się starać żeby opanować swoje komediowe zapędy w „Jestem legendą”, ale chyba nie do końca mu się to udało, bo miałem ciągle wrażenie, że za chwile wybuchnie gromkim śmiechem. Okej, może poza sceną uśmiercenia swojego własnego psa, który został zarażony podstępnym wirusem po tym, kiedy stanął w obronie swojego pana. To było naprawdę smutne.

Przypomnijmy w kilku zdaniach fabułę, żeby osoby, które jakimś cudem nie widziały filmu, przestały dreptać w miejscu. Jest rok 2012, czyli przyszłość (tak, to dziwne, ale o tym za chwilę), a światową opinię publiczną zelektryzowała wiadomość o wynalezieniu leku na raka - zmutowanego wirusa odry, błyskawicznie przenoszącego się drogą kropelkową. Genialni wirusolodzy nie zauważyli, że wirus zabija również żywiciela i jest o wiele bardziej ekspansywny niż się spodziewano. W efekcie, w ciągu krótkiego czasu, zmarło 90% populacji ludzi, 9% zamieniło się w stwory będące wypadkową wampirów i zombie, a jeden procencik okazał się uodporniony.

Teoretycznie wyszło fajnie, bo za jednym zamachem zlikwidowano problem przeludnienia Ziemi, zanieczyszczenia środowiska, dominację Facebooka i tak dalej. W praktyce wyszło gorzej, bowiem te dziewięć procent, czyli jakieś 650 milionów istot, zamieniło się w drapieżniki, które wymordowały ocalałych, uodpornionych na chorobę ludzi. Oprócz jednego. To nasza chodząca, czarna legenda, doktor Robert Neville, który wciąż i wciąż szuka leku na straszliwą chorobę.

Tak to się mniej więcej zaczyna, ale kończy bardzo, bardzo słabo i osobiście wolę [uwaga spoiler] alternatywne zakończenie, w którym okazuje się, że doktorek jest legendą nie dlatego, że wynalazł szczepionkę i rozwalił się granatem, ale jest mroczną legendą wśród mutantów, uosobieniem zła, mordercy, który ich trzebi, wyniszcza i zabija. W alternatywnym zakończeniu doktorek oddaje samcowi alfa jego dziewczynę i odchodzi. Takie zakończenie nie byłoby jednak w hollywoodzkim stylu. Szkoda. [koniec spoilera].

Dlaczego akcja filmu dzieje się w 2012 roku, skoro mamy na liczniku 2013, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, ze obraz kinowy powstał w 2007? Otóż film jest adaptacją książki Richarda Mathesona z 1954 roku. Mówiąc inaczej, w połowie lat 50. dla Mathesona rok 2013 to była przyszłość równie odległa jak dla George’a Orwella „Rok 1984” pod koniec lat 40. ubiegłego wieku, kiedy napisał swoją futurystyczną antyutopię. Co ciekawsze, przez te pół wieku z górką „Jestem Legendą” nie był jedynym filmem, który nakręcono na kanwie powieści. Powstały jeszcze dwa „Ostatni człowiek na Ziemi” z 1964 roku i „Człowiek Omega” z 1971. Te dwie adaptacje filmowe to oczywiście zabytki, ale mają w sobie klimat dawnego kina, którego brakuje w obecnych, naładowanych technologią i efektami specjalnymi obrazach. „Ostatni człowiek na Ziemi” jest tego przykładem, a ponieważ doskonały obraz, w którym główną rolę zagrał Vincent Price, nie podlega prawom autorskim, możecie go obejrzeć w całości, choćby i teraz. Polecam.

To oczywiście czarno-biały, powolny film, w którym groza sączy się z ekranu stopniowo, ale budzi więcej strachu. Swoja drogą, podobno George Romero, w czasach, kiedy kręcił „Noc żywych trupów”, wzorował się właśnie na sposobie poruszania zainfekowanych istot z filmu „Ostatni człowiek na ziemi”. Dość łatwo zauważyć podobieństwo.

REKLAMA

„Człowiek Omega” to już film innej kategorii, w okolicach C albo D. Typowa mięsna przekąska dla fanów horrorów, można sobie darować, tym bardziej, że reżyser Boris Sagal wyabstrahował z oryginalnej powieści jedynie krwiste wątki. Wracają jeszcze na moment do „Jestem Legendą” z Willem Smithem to dobra, a może zła wiadomość jest taka, że to nie koniec tej historii. Jeszcze w zeszłym roku Warner Bros poinformowało, że wyprodukuje kolejną odsłonę „Jestem legendą”. To było właściwie do przewidzenia, obraz z Willem Smithem zarobił niemal 600 milionów dolarów. Rekinom z Warner Bros zamarzyło się kolejne pół miliarda czystego zysku. Trudno się dziwić. Tymczasem możemy przypomnieć sobie film z 2006 roku, który dziś zostanie wyemitowany przez TVN o 22.30.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA