Niech was nie zmyli tytuł ani obsada – „Minari” to klasyczna, ale świeża zarazem, historia o amerykańskich mitach opowiadana z trochę innej perspektywy.
OCENA
„Minari” nie ma na dobrą sprawę jednego głównego bohatera. Jest za to bohater zbiorowy – rodzina Yi. Wcześniej mieszkali w Kalifornii, ale, zgodnie z inicjatywą głowy rodziny Jacoba (świetny Steven Yeun), cała familia przenosi się do Arkansas. Tam Jacob chce zrealizować swój plan własnoręcznego zbudowania i prowadzenia farmy.
I wokół tych starań oraz prób zaaklimatyzowania się koreańsko-amerykańskiej rodziny w USA kręci się „Minari”. Choć fabuła nie brzmi nadzwyczaj ekscytująco, to możecie być pewni, że film w reżyserii Lee Isaaca Chunga zakorzeni się w waszej pamięci.
Tytułowa minari to roślina, która bez względu na to, gdzie się ją posadzi, wyda piękne plony i przy której nie trzeba w ogóle pracować. Wystarczy jednie trochę cierpliwości. Zgrabnie łączy się to jako metafora rodziny Yi, która przesiedliła/przesadziła się z Korei na zupełnie inną ziemię, w której próbuje zapuścić korzenie. Nie wszystko idzie idealnie, ale, podobnie jak z minari, potrzeba czasu, by gleba ich zaakceptowała. I oni glebę. Proces dostrajania obu tych stron został pokazany w filmie z ogromną czułością, empatią, szczyptą humoru i dodatkiem wątków dramatycznych. To kino lekkie, zwiewne, ale nie pozbawione głębi czy emocjonalnego ładunku.
To jednocześnie historia emigrantów, ludzi z „obcej” kultury, którzy próbują znaleźć swoje miejsce w nowych warunkach, ale bez sztucznie nakręcanych dramatów, niepotrzebnych wątków bądź innych zapchajdziur.
„Minari” ujmuje szczerością, normalnością, gracją opowiadania i niesie ze sobą niezwykle kojącą aurę.
Bohaterowie filmu są niejednoznacznie zarysowani, a to sprawia, że właściwie każdego z nich jesteśmy w stanie zrozumieć. Każdy ma swój punkt widzenia, z którym można sympatyzować; każdy ma swoje racje, a twórcy nie rozgraniczają tego, kto robi błąd, a kto zawsze wie najlepiej.
Każdy z członków rodziny Yi, czyli Jacob, Monica i ich dwójka dzieci (po czasie odwiedza ich także matka Moniki, Soon-ja) ma swoje pięć minut i jest integralną częścią całości. „Minari” stara się przyglądać doświadczeniom zarówno rodziców, jak i dzieci – zwracać uwagę na każdy aspekt opowiadanej historii. To z kolei nadaje jej charakteru uniwersalnego. Mamy tu więc doświadczenie emigrantów, tematykę relacji małżeńskich, wątki z okresu dorastania, opowieść o pogoni za marzeniami.
Konstrukcja fabuły „Minari” jest do tego na tyle interesująco rozpisana, że w pewnym momencie cała historia przepoczwarza się w traktat o więzach rodzinnych i tych z naturą oraz o początkowym braku komunikacji między dwiema stronami. I nie ma tu już znaczenia to, czy w filmie pokazano Koreańczyków, Amerykanów czy przedstawicieli innej narodowości.
„Minari” to historia ponad podziałami, ponad granicami, każdy widz znajdzie w niej coś dla siebie.
Urzekł mnie ten obraz, choć w żadnym wypadku nie twierdzę, że to dzieło absolutnie wybitne. Wiele motywów fabularnych z „Minari” brzmi i wygląda dość znajomo. To nie jest tak, że film Chunga opowiada coś kompletnie nowego.
Przyjemny, kojący rytm tego filmu sprawia, że trudno mu się oprzeć, doceniam też to, że autorzy powstrzymali się od kiczowatych szantaży emocjonalnych i postawili na naturalizm. To pełna ciepła i mądrości przyjemna w obyciu historia. Nie oczekujcie jednak, że wstrząśnie wami i stanie się jednym z tych filmów, do których będziecie wielokrotnie wracać.