Zeszłego roku, pod koniec października, wydawca Carisma Entertainment postanowił zaprezentować polskiej publiczności serię Mistrzowie horroru, która nie pojawiła się w rodzimych sieciach kablowych. Każdy reżyser zrealizował w niej blisko godzinny projekt ekranizujący pomysł lub opowiadanie przedstawicieli gatunku grozy. Pod koniec mają w kioskach pojawił się ostatni odcinek pierwszej serii. Czy tytuł tej antologii nie jest przesadzony? Ten artykuł ma na celu zaprezentować krótką recenzję każdego z epizodów oraz wysunąć ogólne wnioski co do poziomu pierwszego sezonu.
(*Kolejność odcinków zgodna jest z ich pierwotną emisją w amerykańskiej telewizji Showtime.)
Odcinek 1 - Incydent na górskiej trasie
Reżyserią premierowego odcinka zajął się Don Coscarelli, twórca serii Phantasm. Aby zainteresować widzów serią, producenci rozpoczęli z grubej rury. Incydent na górskiej trasie jest jedną z lepszych pozycji w tejże antologii. Ellen przejeżdża nocą przez drogę między górskimi szlakami. Nagle rozbija się o inny samochód i traci przytomność. Gdy w końcu dochodzi do siebie, to wstaje i spotyka Moonface'a - bezwzględnego mordercę, który uznaje dziewczynę za swoją kolejną zdobych. Bohaterka musi od niego jak najszybciej uciec, dzięki czemu będzie korzystała z umiejętności, jakich nauczył ją jej były chłopak. W trakcie oglądania spodziewamy się typowego i schematycznego slashera gdzieś między Teksańską masakrą piłą mechaniczną a obrazem Wzgórza mają oczy. Z minuty na minutę, zauważamy jednak, że Coscarelli chce odejść od stereotypu. W scenach pościgu często role się zmieniają. Ellen sama próbuje być łowcą i przechytrzyć napastnika. Na początku wiarygodność jest poddana ciężkiej próbie. Chwyty rodem z McGuyvera nie byłyby absurdalne, gdyby nie fakt, że bohaterka jest pod silną presją, co naturalnie przeszkadza w logicznym rozumowaniu, szczególnie gdy akcja rozgrywa się nocą. Dopiero przy końcu wszelkie wątpliwości zostają rozwiane i dość zaskakujący finał tłumaczy wcześniejsze zachowanie kobiety. Tym samym wszelkie wątpliwości o źle zrealizowanym scenariuszu zostały rozwiane. Sytuacja jest zupełne odwrotna. Zgrabna realizacja Coscarelliego powoduje, że ciągle odczuwamy napięcie. Groza wyskakuje z ukrycia i tak naprawdę nie wiemy czego oczekiwać. Na początku nie ma wprowadzanej opowieści o mordercy, a zamiast tego jest jedynie psychologiczny portret Ellen, który służy nie tylko funkcji wyjaśniającej, ale jest również neutralizatorem strachu czającego się w trakcie leśnej gonitwy. Incydent na górskiej trasie jest więc miłym zaskoczeniem, które napawa nadzieją na podobny poziom reszty odcinków.
Odcinek 2 - Koszmar w domu wiedźmy
Twórcą tego epizodu jest Stuart Gordon, który postawił sobie poprzeczkę wyjątkowo wysoko. Jego film jest ekranizacją opowiadania H.P. Lovecrafta. Walter Gilman zakończył właśnie studia lecz nadal pisze pracę doktorską z fizyki. Aby móc się skoncentrować jedynie na pisaniu, wynajmuje tani i obskurny pokój w odizolowanym od miasta rozpadającym się domku. Okazuje się jednak, że posiadłość jest nawiedzana przez wiedźmę. Pozostawię resztę fabuły w tajemnicy, gdyż warto samemu się przekonać, co tak naprawdę można na nas czekać. Jedyny problem jest taki, że Gordon nie posiada talentu do opowiadania historii grozy. Mimo iż jest twórcą słynnego w pewnych kręgach Reanimatora, to w przypadku Koszmaru w domu wiedźmy tytuł "mistrza horroru" nie należy mu się zupełnie. Brak tu przede wszystkim klimatu opowieści Lovecrafta. Poprzez unowocześnienie fabuły, wątki nekromancji i świata mrocznej magii gubią się na tle laptopa i problemów samotnej matki w pokoju obok. Co więcej, specjaliści od efektów specjalnych nie spisali się na medal. Intrygujący świat wyobraźni ginie tu przez tanie chwyty realizatorskie, które psują ogólny wizerunek projektu. Przed totalną katastrofą produkcję ratuje wyśmienite zakończenie. To tak naprawdę, dopiero tu da się odczuć grozę rodem z Lovecrafta i można być pewnym, że pomimo upływu lat tego typu opowieści mogą pozytywnie zaskoczyć nawet najbardziej wybrednego widza. Całe szczęście, że jeden z późniejszych epizodów również wykorzystuje mistyczne elementy czarnej magii rodem z kultowego Frankensteina. Mimo wszystko, odcinek drugi zawodzi w odpowiednim budowaniu napięcia, ale zaciekawia lina fabularna zaadaptowana od mistrza pisemnej grozy. A pan Stuart Gordon powinien się zastanowić nad przyszłością swoich następnych filmów.
Odcinek 3 - Taniec umarłych
Tobe Hooper, reżyser oryginalnej serii Teksańskiej masakry piłą mechaniczną oraz Robert Englund, odtwórca roli Freddy'ego Krugera w Koszmarze z ulicy Wiązów połączyli siły przy kręceniu filmowej adaptacji pomysłu Micka Garrisa (producenta całej serii). Akcja dzieje się w post-apokaliptycznej przyszłości. Na Amerykę spada radioaktywny deszcz zabijając lub doszczętnie rujnując zdrowie wielu niewinnych obywateli. Kilkanaście lat później, Stany Zjednoczone są zupełnie innym miejscem. Dookoła panuje chaos a zdeprawowani mieszkańcy czerpią przyjemność z masakrowania zwłok oraz ze specjalnego przedstawienia, podczas którego nieumarli tańczą do mrocznych przyśpiewek zepsutego społeczeństwa. Ta interesująca i pełna symboli wizja świata przemawia specyficznym klimatem i realizacją. Całość wygląda jak narkotyczny sen przesycony wszelkiego rodzaju spowolnieniami akcji oraz wspomnieniami tragicznego wydarzenia, jakie spowodowało całe to zamieszanie. Zawiedziecie się znacznie jeśli będzie oczekiwać typowego horroru. To eksperyment Hoopera dla większości odbiorców niezrozumiały. Twórca postanowił wykreślić jakiekolwiek dynamiczne elementy znane w tym gatunku i pozostawić widza w oczekiwaniu i zadumie. Cała struktura i schemat został tu odwrócony. Nawet zombie całkowicie inaczej reagują Jedynym źródłem strachu jest tak naprawdę zachowanie ludzi lubujących się w tego typu praktykach. Ten gnijący świat rządzi się własnymi prawami, a ciało traktowane jest jak obiekt wielokrotnego użytku. Ta wizja przeraża, ale sam film nie może się poszczycić intensywnym poczuciem grozy. Ta charakterystyczna kolorystka pojawiająca się podczas seansu na początku wywołuje niepokój, ale wraz z sennym postępem fabularnym denerwuje. Od tej dość realistycznej wizji oczekiwaliśmy więcej emocji w szczególności od reżysera, który na stale zapisał się na kartach historii amerykańskiego horroru. Tym samym, intrygujący eksperyment w twórczości Hoopera wypada blado, pomimo moralizatorskiego klimatu tkwiącego między paleniem trupów a tytułowym tańcem umarłych.
Odcinek 4 - Jenifer
Włoski mistrz horroru, Dario Argento, znany jest najbardziej z kultowej Supirii. Na swoim koncie ma też również wiele obrazoburczych i kontrowersyjnych horrorów, które stały się inspiracją dla wielu innych twórców kina grozy. Przy tak obiecującej reklamie, można oczekiwać całkiem solidnej godziny pełnej strachu. Niestety, Jenifer nie należy do najlepszych projektów reżysera. Detektyw Frank Spivey wraz ze swoim partnerem prowadzi jedno z rutynowych śledztw. W jego trakcie zauważa, że pewien mężczyzna chce zabić młodą dziewczynę. Spivey reaguje jak na funkcjonariusza policji przystało jednakże zauważa, że kobieta ma zdeformowaną twarz i nie potrafi mówić. Sam mężczyzna przed śmiercią wypowiada tylko jedno słowo - Jenifer. Pomimo sukcesywnie zakończonego śledztwa, Frank nie może przestać myśleć o biednej ofierze jaką uratował z rąk szaleńca. Gdy zostaje zwolniona spod opieki lekarzy, detektyw postanawia przygarnąć ją do siebie i zaopiekować się do czasu aż się ustabilizuje po tragedii, jaką przeżyła. Jenifer to jeden z odcinków, w którym autor straszy znaczną ilością elementów gore. To co robi tytułowa bohaterka jest samo w sobie przerażające, a zobrazowanie to za pomocą dużej ilości krwi i flaków solidnie potęguje napięcie. Sama historia natomiast do oryginalnych nie należy. Fani gatunku przewidzą nie tylko zakończenie, ale również cały przebieg scenariusza i to już na samym początku filmu. Dlatego, tak naprawdę nie ma tu żadnego zaskakującego czynnika. Nawet twarz Jenifer najpierw wpędza widza w osłupienie lecz później staje się lekko irytująca. Ten obraz Argento nie można zaliczyć do dobrych. Szybko się o nim zapomina, a nie tego spodziewaliśmy się po włoskim mistrzu horroru.
Odcinek 5 - Czekolada
Mick Garris, który powołał do życia całą serię Mistrzów horroru znany jest głównie z telewizyjnych adaptacji prozy Stephena Kinga. Czekolada jest na podstawie jego autorskiego opowiadania, ale da się w nim odczuć poważną inspirację Kingiem. Jamie jest pracownikiem laboratorium wynajdującego nowe smaki chipsów. Jest rozwodnikiem, ma syna, a jego najlepszym przyjacielem jest Wally, podstarzały kolega z pracy, który nocami z pasją gra w klubach ze swoją kapelą rockową. Pewnego dnia, Jamie przeżywa katharsis. Jako samotny mężczyzna zaczyna mieć wizję kobiety doskonałej i oprócz wizualnej przyjemności potrafi również odczuć to, co w danym momencie odczuwa jego piękność. Problem polega w tym, że Jamie nie wie kim ona jest, ani gdzie mieszka. Wie tylko jedno, zakochał się. W pewnym momencie, wizje stają się coraz bardziej intensywne i sugerują, że obiekt jego westchnień może znajdować się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czekoladę nie należy traktować jako horror, ale jak mroczny thriller romantyczny. Fakt, że tajemnicze wizje i opętania można zaliczyć do elementów nadprzyrodzonych, aczkolwiek struktura opowieści różni się od klasycznego horroru. Autor koncentruje się na głównym bohaterze przedstawiając jego samotność, relacje z synem i byłą żoną oraz fascynację tajemniczą nieznajomą z realistycznych wizji. To ewidentny ukłon w stronę psychologicznego dreszczowca, a Garris uporczywie miesza go ze stylistyką Stephena Kinga. Dzięki temu powstaje dziwna mieszanka, która jest interesująca pod względem fabularnym, lecz zawodzi w straszeniu widza. Zaledwie kilka scen można przyrównać do gotyckiego horroru o nawiedzonych domach, a narracja kreuje wielowarstwowość mająca na celu pobudzenia odbiorcy do intensywnego myślenia. Mimo wszystko, to nie jest horror, ani poważny reprezentant kina grozy.
Odcinek 6 - Powrót do domu
To jeden z dziwniejszych odcinków w serii. Z jednej strony to typowy zombie-horror, a z drugiej to satyra polityczna na amerykański rząd i wojnę w Iraku. Cała historia kręci się w obliczu kampanii prezydenckiej. David Murch jest szefem sztabu aktualnego prezydenta i tak jak reszta ekipy pragnie jego reelekcji. Problemem mogą być jednak martwi żołnierze, którzy powrócili na pochówek z Iraku. Powstają oni z grobów i chcą zagłosować w wyborach przeciwko taktykom wojennym na Bliskim Wschodzie. Za reżyserię obrazu odpowiedzialny jest Joe Dante - twórca Gremlinów. W Powrocie do domu bawi się on konwencją zombie. To całkowicie inne stwory. Ich zwierzęcy instynkt nie jest tu zredukowany do ciągłej potrzeby konsumpcji ludzkiego mięsa. Zamiast tego, mają misję - usunąć prezydenta ze stołka w najbardziej demokratyczny sposób - przez głosowanie. Ten epizod jest również idealnym przykładem na próbę akceptacji odmieńców przez amerykańską społeczność. Nieumarli nie są traktowani jako potencjalne zagrożenie, ale jak zwykła jednostka obywatelska zraniona dotkliwie przez decyzje rządowe. To czarna komedia w ekstremalny sposób komentująca polityczną rzeczywistość Stanów Zjednoczonych. Powiela niestety niemal wszystkie błędy charakterystyczne dla tego typu produkcji. Autor nie znalazł złotego środka między komedią a horrorem. Jest bardzo wiele niepotrzebnych dłużyzn i zamiast skoncentrować się na ogólnym widoku nietypowego zdarzenia, to Murch personalizuje wątki. Przez to, film staje się odrobinę nudny, jeśli mamy go porównać do innych czarnych komedii. Niestety, nowatorski pomysł został zmarnowany. Może to wina źle poprowadzonego scenariusza lub, po prostu, zbyt krótkiego czasu trwania.
Odcinek 7 - Kobieta Jeleń
To nie jest straszny film. Taki zresztą nie miał być i John Landis udowadnia to od samego początku. Dwight Faraday jest policyjnym ekspertem do spraw ataków zwierząt. Jeśli dokonany został mord, a na miejscu zbrodni znaleziono ślady jakiejkolwiek zwierzyny, to właśnie on zostaje wezwany w pierwszej kolejności. Podobnie było w przypadku ciała kierowcy ciężarówki, na którym odkryto ślady jelenia. Podczas gdy Farady myśli w jaki sposób mogłoby dojść do takiego zabójstwa, to w podobnych okolicznościach giną następni mężczyźni. Przesłuchani świadkowie widzieli jak każda z ofiar rozmawiała wpierw z tajemniczą brunetką. Reżyser Amerykańskiego wilkołaka w Londynie nie odchodzi od konwencji z jakiej stał się popularny. To czarna komedia nie będąca żadną parodią czy satyrą jak Powrót do domu. Kobieta Jeleń ma być dobrą rozrywką na jeden wieczór i to właśnie reprezentuje. W końcu już dzięki samemu tytułowi wiemy, co będzie zagrożeniem. I na tyle, na ile absurdalny ten pomysł wam się wydaje, to na tyle jest on prawdziwy. Postać pół-kobiety, pół-jelenia jest znanym mitem zakorzenionym w kulturze rdzennej narodowości amerykańskiej. Landis uwzględnił to wyjaśnienie w scenariuszu, lecz gdy sami poszukamy informacje, to odkryjemy, że taka opowieść naprawdę istnieje. Próba jej urzeczywistnienia mogła być marna, ale widać, że Landis jest mistrzem w kreowaniu tego typu produkcji. Jedyne co może zawodzić, to brak strachu i napięcia oraz urwana końcówka. Ale mimo wszystko, dla uśmiechu "jelenicy" warto spróbować.
Odcinek 8 - Cigarette Burns
Nadszedł niespodziewanie i oszołomił wszystkich. Wymagania były wysokie, bowiem twórcą jest sam John Carpenter, ale sprostał on zadaniu stworzenia najbardziej klimatycznej historii pierwszego sezonu Mistrzów horroru. Cigarette Burns jest opowieścią o właścicielu kina, Kirbym, oferującym klientom seanse rzadko spotykanych filmów. Pewnego dnia, pewien ekscentryczny kolekcjoner, Belinger, wynajmuje Kirby'ego do odnalezienia filmu Le Fin Absolue du Monde (w wolnym tłumaczeniu Absolutny koniec świata). Miał on tylko jedną projekcję, po której ludzie popadali w panikę i ginęli w tajemniczych okolicznościach. Film nie został jednak zniszczony. Istnieje na świecie jedna kopia, dzięki której odbywało się wiele nielegalnych pokazów. Przyjmując znaczną gratyfikację od Belingera, Kirby zaczyna poszukiwać taśmy filmowej, co może doprowadzić go do śmierci. Trudno uwierzyć, że Carpenter po serii wyjątkowo nieudanych hollywoodzkich produkcji mógł zrobić tak wyśmienity film idealnie nadający się na znacznie dłuższą wersję kinową. To Dziewiąte wrota i Harry Angel w świecie filmowców. Śledztwo Kirby'ego to hołd reżysera w stronę właśnie tych obrazów. Znakomicie utrzymana atmosfera tajemnicy i niepokoju ciągle się utrzymuje i nie opada nawet w retrospekcjach przedstawiających tragedię głównego bohatera. Wszystko wydaje się być idealnie dopracowane, a groza stopniowo narasta wraz z odkrywaniem kolejnych wskazówek. A zakończenie jest istnym apogeum, które do złudzenia przypomina nietypowy i eksperymentalny klimat rodem z filmów Davida Lyncha. Na szczęście, Carpenter wszystkiego nam nie odkrywa. Aura tajemniczości unosi się nawet, gdy myślimy, że wszystko zostało wytłumaczone. Postać aktora uwięzionego przez Bellingera, skrzydła, a nawet śmierć samego reżysera filmu - to tylko parę znaków zapytania, a wszakże krążą po głowie nawet po skończeniu seansu. Właśnie czegoś takiego brakowało we współczesnym horrorze. Tego przegapić nie można! Fani mogą być jedynie zawiedzeni, że ta historią jest tylko fikcją. Gdyby było to oparte nawet w najmniejszym stopniu na autentycznych wydarzeniach, to poziom przerażenia widza byłby zdecydowanie wyższy. Zaś popularność Le Fin Absolue du Monde mogłaby być znacznie wyższa niż miasteczka Burkitsville po premierze Blair Witch Project.
Odcinek 9 - Jasnowłose dziecko
Znany z remake'u Domu na przeklętym wzgórzu, William Malone, jest odpowiedzialny za Jasnowłose dziecko, które nie reprezentuje z sobą nic, co mogłoby widza zaciekawić na dłużej. Mimo wszystko wprowadza parę ciekawych propozycji kreujących dość intrygujący klimat. Tara jest odludkiem w szkole. Nikt jej nie rozumie i zawsze woli się trzymać na uboczu. Pewnego dnia, gdy wraca do domu rowerem, pewien mężczyzna atakuje i porywa ją. Dziewczyna odzyskuje przytomność i zauważa, że opiekuje się nią pielęgniarka Judith. Nic nie jest jednak tak jak mogłoby się wydawać. Tara znajduje się w odizolowanej od świata posiadłości, a Judith i Anton chcą ją złożyć w ofierze bestii. To, co ukazuje projekt Malone'a mogło być hitem. Dom nad jeziorem funkcjonuje jako idealne tło do wykreowania gotyckiego klimatu, czego dowodem jest m.in. opowiadanie Edgara Allana Poe "Upadek Domu Usherów". Twórcy scenariusza odchodzą jednak od tego pomysłu i pomimo mrocznej scenerii wplątują w to wszystko opowieść o demonie. Najpierw jednak poprzez atmosferę paranoi i klaustrofobii rodem z Hostelu i Piły starają się potęgować uczucie napięcia u widza, co nie wychodzi im zbyt dobrze. Zamiast dreszczy odczuwamy jakąś dziwną relację z fatalnym filmem Joffe'a Sadysta. Na szczęście, poprzez wprowadzenie elementów nadprzyrodzonych historia staje się ciekawsza i jedyne, co przeszkadza to sposób realizacji. Reżyserowi brakuje jeszcze talentu do straszenia widza, bo stwór, który pojawia się na końcu niestety zawodzi. Wykorzystana technika drażni. Brak płynności powoduje sztuczność oraz jedynie chwilowe przerażenie. Dlatego jeśli pominiecie
ten odcinek, to nic wielkiego nie stracicie.
Odcinek 10 - Chora dziewczyna
Ida Teeter jest lesbijką, która nie potrafi być w długoletnim związku ze względu na swoje hobby odstraszające potencjalne partnerki. Ida jest bowiem ogromną wielbicielką robaków. Wszelkiego typu insekty i owady trzyma jako zwierzęta domowe w swojej sypialni. Jej pasja łączy się również z życiem zawodowym. Ida jest etymologiem i pracuje w Muzeum Historii Naturalnej im. McNaughtona. Za radą kolegi z pracy, kobieta postanawia zmienić taktykę i nic nie wspominać o swoim zamiłowaniu, kiedy spotyka nieśmiałą Misty. Wszystko idzie zgodnie z planem. Dzień później, na klatce schodowej znajduje paczkę od nieznajomego z niespotykanym dotąd gatunkiem pająka. Reżyser filmu May produkując Chorą dziewczynę starał się podtrzymać stylistykę z obrazu, dzięki któremu stał się rozpoznawalny w świecie horroru. Ten epizod jest więc przesycony groteską. Dwie główne bohaterki grają swoje role niesamowicie sztucznie, a relacja między nimi ciągle wydaje się spięta, ale najwyraźniej tak miało być. Przerysowany nastrój objawia się również w finale, gdy dochodzi do transformacji rodem z Muchy Cronenberga. Problem polega w tym, że nie da się odczuć uczucia niepokoju i grozy. Podstawowym czynnikiem budowania napięcia jest tu przesyt robactwa, a to może zdać egzamin tylko w przypadku ludzi mających wstręt do tego typu stworzeń. Dodatkowo, gdzieś między wierszami kryje się ironia i satyra na homoseksualne pary połączona z alternatywą na posiadanie własnej rodziny. Potencjał ciekawej i zabawnej historii nie został jednak w pełni zobrazowany. Pomimo umyślnego wprowadzenia sztuczności, główne bohaterki denerwują, a objawiająca się groteska nie spełnia swojej funkcji. Nic więc dziwnego, że Chora dziewczyna jest najdziwniejszym odcinkiem w tym sezonie. Choć widać tu korelację między techniką filmową, a związkiem Idy i Misty (inna miłość - inna realizacja), to całość nie spełnia wymagań na "mistrza horroru". Lucky McKee musi się wziąć za coś co w naturalny sposób mogłoby przerazić odbiorcę, bo na razie uchodzi za nierozumianego ekscentryka. A ci zawsze mają problem z odnalezieniem się w okrutnym i schematycznym show-biznesie.
Odcinek 11 - Autostopowiczka
To nie jest kolejny klon Autostopowicza z Rutgerem Hauerem, choć może wam się to wydać na początku. To hybryda mocnych hollywoodzkich thrillerów i gdyby czas trwania byłby dłuższy, to mielibyśmy kolejną kultową produkcję. Na górskiej autostradzie psuje się autobus wiozący małą niezwiązaną ze sobą grupę pasażerów. Kilka chwil później przybywa ciężarówka, której kierowca oferuje podwieźć zdenerwowanych podróżników. Okazuje się jednak, że jest on seryjnym zabójcą, grasującym po tych terenach. Ale to nie wszystko. Ekipa, która została przy zepsutym autobusie, spotyka Walkera, bezdomnego pielgrzyma, który dla przyjemności morduje napotkane na swojej drodze osoby. W centrum całego widowiska jest Stacia, która oderwała się wcześniej od grupy. Ciekawy projekt został zrealizowany w pośpiechu i da się to zauważyć. Pierwsze zgony następują automatycznie jeden po drugim, a reszta historii skupia się na śledzeniu Stacii. Gdzieś w tle unosi się klimat Psychozy i Autostopowicza, ale to nie wystarcza. Film jest wypadkową zbiegów okoliczności pomiędzy jednym zabójcą, a drugim. Na tym głównie opiera się budowanie napięcia i między innymi dlatego nie można nazwać tego odcinka udanym. Pomimo naturalizmu i utrzymaniu akcji w jednorazowej i odizolowanej scenerii, charaktery postaci nie są dopracowane. Nie ma czasu zarówno na wniknięcie do umysłu psychopatów, ani do prywatnego życia ofiar. Może mini-serial albo dwugodzinna pełnometrażówka byłaby lepszym rozwiązaniem. Szczególnie, że finał jest tak prosty, że przewidzieć go ciężko. Amerykanie mają skłonność do odwracania akcji do góry nogami w ostatnich scenach, a tu twórcy postawili na prostotę. I właśnie to skłania do refleksji, że Larry Cohen nie wykorzystał w pełni przeznaczonej mu godziny.
Odcinek 12 - Opowieść Haeckela
Oryginalnie, ten epizod miał zostać nakręcony przez George'a Romero. Jednak ze względu na brak czasu, to właśnie Johnowi McNaughtonowi przypadła okazja nakręcenia Opowieści Haeckela. Historia jest prosta. Student medycyny, Ernst Haeckel, otrzymuje wiadomość, że jego ojciec umiera na ciężką chorobę. Chcąc być przy nim w ostatnich godzinach, Haeckel wyrusza w drogę przez tajemnicze lasy. Gdy nadchodzi zmrok, mężczyzna spotyka chłopa, który oferuje mu nocleg w swoim skromnym domu tuż za cmentarzem. Okazuje się, że wraz z żoną skrywają oni przerażającą tajemnicę. Akcja tego odcinka rozgrywa się w XIX wieku, więc możliwość szybkiego transportu nie była praktycznie możliwa, a na drodze czekało o wiele więcej niebezpieczeństw. Jednak twórca scenariusza (ponownie, Mick Garris) nie myślał o tych rzeczach. Swoją uwagę skupił na nekromancji. Czarna magia, jak wielu mówi. Dlatego całkiem solidnie zostały tu wymieszane dwie idee - zombie i Frankenstein. I oczywiście, nie mam na myśli filmowego oryginału z lat 30. Kłania się tu raczej książkowy pierwowzór Mary Shelly napisanego na przełomie gotyku i romantyzmu. Taki właśnie tworzy się tu klimat, lecz widać, że Romero też dodał swoje trzy grosze do produkcji. Wygląd nieumarłych jest istnym hołdem w kierunku jego obrazów. Sama historia natomiast jest nadzwyczaj intrygująca. Przypomina się atmosfera strasznych opowieści mówionych przy świetle księżyca w trakcie górskiej wycieczki. Drażnić może jedynie słabe wykorzystanie suspensu. Olbrzymie dawki strachu otrzymuje w finale, który wydaje się być lekkim odstępstwem od normy. Pełne jest ono nie tylko erotycznego napięcia, ale również odrazy i niepokoju. I nawet jeśli da się przewidzieć zakończenie, to może się ono nie do końca spodobać. Na tle wykreowanego klimatu wydaje się być banalne i schematyczne, a gdy parafrazuje się dzieła Romera potrzeba czegoś więcej.
Odcinek 13 - Piętno
Oficjalnie, ten odcinek nie dostał pozwolenia na emisję w amerykańskiej telewizji kablowej. Mick Garris obiecał jednak, że pojawi się on w wydaniu dvd sezonu. W polskiej edycji również się ukazał i to był bardzo dobry wybór, bo gdy kończy się pierwszą serię, nie można sobie wyobrazić lepszego finału. Akcja rozgrywa się w XIX wieku. Christopher przyjeżdża na odizolowaną japońską wyspę, aby odnaleźć swoją ukochaną Komomo i zabrać ją z powrotem do Ameryki. Trafia do domu publicznego, w którym jej jednak nie znajduje. Mimo wszystko postanawia wynająć jedną z dziewczyn, aby zrelaksować się po ciężkiej podróży. Życzy sobie nieśmiałą Japonkę, która ma zdeformowaną twarz i ciągle trzyma się na uboczu. Okazuje się, że zna ona Komomo. Christopher siedzi i czeka na więcej informacji. Dziewczyna mówi mu, że Komomo niedawno zmarła. Mężczyzna pogrążony w depresji nie może myśleć jasno, lecz prostytutka nadal opowiada mu historię swoją i Komomo. Reżyserem tego odcinka jest Takashi Miike, twórca przerażającej Gry wstępnej. Widać jednak, że nie odszedł on zbytnio od tej stylistyki. Pierwsze dwadzieścia minut jest nudnawe i ciężko wysiedzieć. Do czasu! Nadchodzi niezwykle brutalny zwrot akcji, po którym nie będziemy się dziwić dlaczego zawieszono emisję odcinka. Tak samo jak we Grze wstępnej tak i w Piętnie Miike szokuje przedstawiając historię miłosną przepełnioną bólem i cierpieniem. Jednak opowieść samej dziewczyny jest równie szokująca. Obraz desperacji i biedy w japońskich wioskach jest przeraźliwy i obrazoburczy. Najprawdopodobniej dłużej zostaje w pamięci niż dotkliwa scena tortur. Ale gdyby na to spojrzeć inaczej, to tak naprawdę cały Miike. Z rzekomo prostego opowiadania tworzy coś tak niezwykłego, że można to bez problemu nazwać sztuką współczesną. Brutalną, głośną i kontrowersyjną, ale sztuką. Tą sentencję zdecydowanie pieczętuje zaskakujące i absurdalne zakończenie, dzięki któremu sami musimy zadecydować, co było prawdą, a co fikcją. To epizod, którego nie da się zapomnieć!
Po sezonie
Emocje opadły, sezon pierwszy się zakończył i pora na podsumowanie. To, co zostało nazwane Mistrzowie horroru powinno zmienić nazwę na coś mniej wywyższającego. Kilka odcinków nie należy aż tak wychwalać szczególnie, że ich twórcy muszą się jeszcze wiele nauczyć. Najbardziej zawodzą jednak dwie historie - Koszmar w domu wiedźmy na podstawie H.P Lovecrafta, w którym za grosz brak atmosfery rodem z prozy mistrza grozy, oraz Taniec umarłych Tobe'a Hoopera, który należy do gatunku metaforycznego postapokaliptycznego kina, bez krzty prawdziwego horroru. Oczywiście nie należy zapomnieć również dwóch znakomitych obrazów - Cigarette Burns oraz Piętno. Zainteresować się tą antologią warto przede wszystkim, aby samemu móc ocenić, kto tak naprawdę zasługuje na miano "mistrza horroru" w filmie.