REKLAMA

To tylko skok na kasę. Morderstwo w Orient Expressie - recenzja Spider's Web

Trudno jest powiedzieć cokolwiek, kiedy obawy człowieka się potwierdzają. I tak właśnie jest w przypadku nowego "Morderstwa w Orient Expressie". Niby (prawie) wszystkie elementy układanki do siebie pasują, ale coś tu nie gra. Chyba to, że ten film jest po prostu niepotrzebny.

morderstwo w orient expressie 2017
REKLAMA
REKLAMA

Zawsze z wątpliwościami podchodzę zarówno do adaptacji literackich jak i do remake'ów. Z tym większymi, jeśli chodzi o przeniesienie na ekran książek, które uważam za bardzo dobre. Albo jeśli pierwsza wersja filmu jeszcze się w mojej opinii nie zestarzała. Miano królowej kryminału, jakie nadano Agacie Christie, uważam w pełni za zasłużone, a ekranizację "Morderstwa w Orient Expressie" w reżyserii Sidneya Lumeta za dzieło wciąż aktualne i zwyczajnie udane. Choć Peter Ustinov w roli Poirota będzie dla mnie niezastąpiony, Albert Finney w tym wcieleniu wydaje mi się bardziej przekonujący niż Kenneth Branagh, który tegoroczne "Morderstwo..." także wyreżyserował.

Pierwsze, co przyszło mi do głowy po seansie "Morderstwa w Orient Expressie", to przymiotnik efektowny.

Ten film jest widowiskowy, przepięknie nakręcony - kadry zwalają z nóg. Obsadę ma kapitalną - na ekranie widzimy Jonny'ego Deppa, Penélope Cruz, Willema Defoe, Judi Dench, Olivię Colman czy Daisy Ridley. Niełatwo wyobrazić sobie lepszą obsadę, to wszakże naprawdę śmietanka współczesnego kina. Ale trzeba przecież przyznać, że i w wersji "Morderstwa..." z 1976 roku mieliśmy do czynienia z wielkimi sławami. Wystarczy choćby wymienić Ingrid Bergman, Seana Connery'ego czy Martina Balsama. W tym przypadku oba filmy zachwycają, jeśli chodzi o angaże aktorskie.

Problem w tym, że dzisiejsze "Morderstwo w Orient Expressie" tylko w teorii prezentuje się wyjątkowo. W praktyce to nic innego, jak doskonali aktorzy w pięknych kreacjach, świetne zdjęcia i... odgrzewany kotlet. Wersja Lumeta nie zestarzała się jeszcze na tyle, by porywać się na nową ekranizację. A ta wygląda jak zwyczajny skok na kasę opakowany w złoty papierek.

Nie będę się czepiać lekkich odstępstw od powieści czy różnic fabularnych w obu produkcjach. W pewnym sensie jasne jest, że nawet film opowiadający o latach 30. XX wieku trzeba jakoś uwspółcześnić, zwłaszcza jeśli ten ma trafić do masowego widza; trzeba trochę zagrać stereotypami. Nie mam tego nowemu "Morderstwu..." - a raczej jego twórcom - za złe, problem jednak jest taki, że ta produkcja nie przekonuje i nie angażuje. Gdzieś zniknął klimat powieści Christie. A sam Poirot...

Kenneth Branagh do roli najsłynniejszego detektywa po prostu nie pasuje.

Nowa wersja filmu Morderstwo w Orient Expressie class="wp-image-86502"

Nie chodzi już nawet o ten wąs, bo i sam wąs belgijskiego bohatera powieści Christie, doczekał się wielu, że tak powiem, interpretacji. Poirot jest cudaczny, dziwny, przerysowany, inteligentny i zdystansowany. Jego rzadko ponoszą emocje, ma specyficzny stosunek do dam, jest wrażliwy na swoim punkcie, delikatny. Jego siła to siła umysłu. Jest trochę, jeśli możemy operować stereotypami, z natury kobiecy. Lubi wygody. Jest niezwykle osobliwy. Niestety, patrząc na Branagha w roli Poirota, zupełnie tego nie kupuję. Mam wrażenie, że to wszystko jest udawane, bo całość jest niespójna.

Być może to narzekania czytelniczki, która ma nieco zbyt religijny stosunek do twórczości swojej ulubionej autorki, ale fakt, że nie jestem w stanie zaakceptować najważniejszej postaci w filmie, jest dla mnie znaczący. Utrudnia odbiór oglądanego dzieła. Zupełnie niepotrzebne wydaje mi się wplatanie wątku miłosnego w postać detektywa, który jest właśnie - w pewnym sensie - ponad takimi uczuciami. Jego nie zajmują miłostki, jego zajmuje natura ludzka. Poirot jest odczłowieczony, ale to nie wpływa negatywnie na odbiór jego postaci. Jest wyjątkowy. A Branagh w tej roli wyjątkowy nie jest.

Ostatecznie obsada też mnie nie przekonuje.

Jasne, mamy tu wielkie nazwiska, tylko co z tego, jeśli gra aktorska się jakoś nie klei? Nie ma chemii między postaciami, nie ma napięcia. Najlepiej radzi sobie zdecydowanie Michelle Pfeiffer w roli pani Hubbard, ale to za mało, żeby czymkolwiek się zachwycić. Reszta po prostu jest. Jest tłem to już wystarczająco ładnego tła. Każdy element filmu wydaje się poprawny i zrealizowany nieźle, ale całość tworzy przeciętny produkt. Trochę jak z rzemieślnikiem, który dobrze wykona swoją pracę. Wszystko będzie estetyczne i symetryczne, ale zabraknie pazura i talentu. Zabraknie duszy.

REKLAMA

I ten film właśnie taki jest - ładny, estetyczny, niby poprawny, trochę rozrywkowy, ale nijaki. Średni, a to za mało, by przyciągnąć uwagę.

I nie nastraja to dobrze do dalszych przygód Poirota. W przygotowaniu bowiem jest kolejny remake, tym razem "Śmierci na Nilu". I choć nie znamy jeszcze odtwórcy roli głównej, po zakończeniu "Morderstwa..." śmiało możemy zgadywać, że zanosi się na sequel z tym samym aktorem, portretującym znanego detektywa. A to może boleć nawet bardziej, bo w "Śmierci na Nilu" z 1978 roku Poirota zagrał sam Peter Ustinov, a towarzyszyli mu: Jane Birkin, Mia Farrow, Bette Davis, Maggie Smith czy David Niven. Oj, coś czuję, że będzie bolało.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA