Wielkie nadzieje pokładałem w najnowszym filmie Duncana Jonesa, który swego czasu dał nam rewelacyjny obraz "Moon". Niestety, "Mute" okazał się zmarnowaną szansą na udane sci-fi i niczym więcej poza "Blade Runnerem" dla mniej wymagającego widza. Szkoda.
OCENA
Akcja "Mute" rozgrywa się na początku drugiej połowy XXI wieku w Berlinie. Głównym bohaterem filmu jest Leo (Alexander Skarsgard), barman pracujący w nocnym klubie. Leo, co warto nadmienić, jest Amiszem, do tego niemym (skutek wypadku, jaki przeżył w dzieciństwie). Pewnego dnia okazuje się, że jego dziewczyna zniknęła w niewiadomych okolicznościach. Leo postanawia więc ruszyć w miasto i ją odnaleźć.
Po seasnie "Mute" jestem już pewnien swojej tezy. Netflix nierozważnie wydaje swoje pieniądze i inwestuje w co popadnie, byleby tylko mieć jakikolwiek kontent.
Może i jest to jakaś strategia, bo raz na jakiś czas przyniesie wspaniałe owoce (jak np. nominowany do Oscara "Mudbound"), ale coraz bardziej wydaje mi się, że streamingowy gigant jest koszem, do którego trafiają scenariusze, których nikt inny nie chce. "Mute" ponoć przeleżał na półce 15 lat i teraz Netflix wykopał go, chyba tylko po to, by zasilić swoją bibliotekę filmów science-fiction.
A to nie powinno tak wyglądać. Netflix, korzystając ze swoich możliwości i pozycji na rynku, powinien dawać artystyczną wolność, ale też być mecenasem dbającym o to, by ich produkcje były na najlepszym z możliwych poziomów. Powoli rdzewiejąca maszyneria Fabryki Snów stwarza idealne warunki, by rozpocząć nowe rozdanie. I to nie tylko w dystrybucji, ale i w produkcji filmów. Pokazując wielkim studiom, że można zarabiać na niebanalnej rozrywce.
W idealnym świecie ów model Netfliksa byłby wspaniały. Oto mamy artstyczne El Dorado, platformę, która jest żywo zainteresowana oryginalnymi pomysłami, z chęcią wykłada na nie pieniądze i angażuje do tego interesujących twórców, takich jak choćby właśnie Duncan Jones.
Niestety nie żyjemy w idealnym świecie, tak więc scenariusz "Mute" wydaje się być pisany na kolanie i pozbawiony poprawek, a Jones jako reżyser nie ma nic ciekawego do powiedzenia, poza błyśnięciem parę razy wspaniałą oprawą wizualną przed oczami widza.
"Mute" jest totalnie pusty i pozbawiony krzty człowieczeństwa.
Składa się na to zatopiony w futurystycznej technologii Berlin oraz główny bohater filmu, anemicznie odtwarzany przez Alexandra Skarsgarda. Napisałem "odtwarzany", gdyż Skarsgard nie gra, on po prostu jest. Stoi, biega, oddycha, patrzy. Nie ma w jego postaci ani grama emocji. I nie chodzi tu wcale o to, że się nie odzywa, a bardziej, że kompletnie nie odnalazł się w tej roli, nie zrozumiał jej do końca i chyba błędnie przyjął, że gra jakiegoś cyborga. Jest zwyczajnie nudny.
Towarzyszący mu na drugim planie Paul Rudd i Justin Theroux starają się nadrabiać jego braki, ale uwagę widza odwraca ich komiczny wygląd. Grany przez Rudda Cactus Bill bujnego wąsa, z którym wygląda jak miesznaka Lecha Wałęsy i Lemmy'ego z Motorhead. Postać Therouxa, Duck Treddington, z kolei wydaje się jakby nie zauważył, że lata 80. już dawno się skończyły.
"Mute" na samym już tylko poziomie koncepcji wydawał się interesujący i wydumany zarazem.
Umieszczenie akcji w Berlinie przyszłości to dość ciekawy wybór. Oczywiście, gdy uświadomimy sobie, że ojcem Duncana Jonesa był David Jones, znany światu jako David Bowie, układanka zaczyna nabierać sensu.
Mały Duncan towarzyszył ojcu, który w latach 70. przeprowadizł się na jakiś czas do Berlina. "Mute" jest więc w dużej mierze jego hołdem dla taty, jak i również wycieczką do krainy wspomnień z dzieciństwa przefiltrowanych przez futurystyczną poetykę.
Z drugiej strony Berlin, który moim zdaniem jest jedną z najmniej ciekawych i fotogenicznych europejskich stolic, nie ma w sobie aż takiego potencjału, by nanosić na niego wizję świata przyszłości, która w dodatku wydaje się kompletnie pozbawiona oryginalności i indywidualnego charakteru.
Formalnie nie jest może bardzo źle, niektóre obrazy prezentują się naprawdę imponująco. Jones jako rzemieślnik radzi sobie, choć w żadnym razie nie zachwyca. Aktorzy mogliby być prowadzeni lepiej (Skarskarg to absolutna pomyłka, chociaż potrafi on grać, wystarczy obejrzeć jego kapitalną rolę w serii HBO "Wielkie kłamstewka").
Nie wszystkie wątki są dobrze spięte i udanie opowiedziane. CGI jest miłe dla oka, choć też chwilami trochę razi tandetą (w tym przypadku dobrze, że ów film nie jest pokazywany w kinach, bo na dużym ekranie tylko by stracił).
No i trudno nie zauważyć , że "Mute" jest kolejnym po "Altered Carbon" obrazem sci-fi od Netfliksa, który wygląda jak odtwórcza zrzynka z "Blade Runnera" pod względem wizualnym i scenograficznym.
Ogólna atmosfera filmu, jego kolorystyka, dużo scen nocnych i w ciemnych pomieszczeniach, kadry, design pomieszczeń – wszystko to zbyt mocno przypomina dzieła Scotta i Villeneuve'a. Srednio zorientowany widz może nawet pomylić ze sobą te wszystkie produkcje. W sumie może o to chodzi Netfliksowi? Tylko czy naprawdę świat niedalekiej przyszłości od teraz zawsze będzie tylko tak wyglądał? Zanużony w mieszance czerni, niebieksiego i fioletu?
Jestem głodny dobrego science-fiction. "Blade Runner 2049" nasycił mnie na dłuższy czas, ale siłą rzeczy chcę więcej. Netflix rozbudził moje apetyty na nowo, ale niestety kolejny raz zawiódł. "Modyfikowany węgiel" pozostaje świetnym sci-fi, ale jak na razie tylko w wersji książkowej. "Mute" z kolei również powinien zostać na papierze, schowany w szufladzie niezrealizowanych pomysłów Duncana Jonesa.