Nie mam zielonego pojęcia o sztuce. Wiem z grubsza, kim był Van Gogh, Monet, Rubens, Picasso, da Vinci i Kossak, ale na ich obrazach kompletnie się nie znam. Za to Thomas McShane się zna, i to dobrze.
Książką "Na tropie skradzionych arcydzieł" to wspomnienia spisane przez byłego agenta FBI pracującego w wydziale ds. sztuki. Przez wiele lat pracy udało mu się odzyskać wiele cennych dzieł sztuki, które wyszły spod pędzli słynnych malarzy, chociażby takich, których nazwiska wymieniłem na wstępie artykułu. Książka została napisana wspólnie z Darym Materą, którego na tylnej okładce przedstawiono jako "autora bestsellerowych książek". Szczerze mówiąc - nie znam gościa, ale dobrą książką się nie gardzi.
W powieści wydanej przez Wydawnictwo Dolnośląskie można znaleźć naprawdę kilka fascynujących historii. Każdy rozdział to kolejne śledztwo i pogoń za kolejnym obrazem. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego w filmach agentów FBI przedstawia się zwykle jako ćwierćmózgich dupków, którzy niepotrzebnie wszędzie się pchają. Thomas McShane z pewnością nie był dupkiem.
W swojej książce opisał nam nie tylko w jaki sposób odzyskiwał skradzione obrazy, ale także jak je skradziono. A czytanie o tym dostarcza więcej rozrywki niż oglądanie filmów o Dannym Oceanie, bo wyobraźcie sobie, że czasem zwykłemu studentowi udaje się ukraść 3 obrazy Rembradta, wynosząc je z muzeum pod płaszczem. Czyż to nie zabawne? W książce oczywiście znalazły się także opisy bardziej wyrafinowanych kradzieży, wykonywanych na zlecenia mafii. Ale równie fascynujące są przebiegi śledztwa, choć niestety zwykle przebiegają według schematu. Ktoś coś słyszał, Thomas McShane dostał informację i pod przykrywką wielbiciela sztuki - Thomasa Bishopa - docierał do pasera i oferował zakup. Potem wkracza zły, brzydki i uzbrojony oddział specjalny, aresztuje wszystkich, a obraz trafia do rąk prawowitego właściciela.
Jednakże z książki dowiemy się czegoś, co nie pokazane zostało w żadnym filmie o pracy pod przykrywką - taka praca nieźle czochra beret. Nie jest fajnie wejść pomiędzy przestępców i opanować emocje. Niestety, Thomas McShane nie gra czytelnikowi na emocjach. Wiem, że nie jest to raczej książką fabularna, ale autor opisuje wszystko tak jak filmowy lektor czyta ścieżkę dialogową. Słowa ciągną się przez kartki w sposób stały, brakuje dialogów, chociaż to nie przeszkadza. Wielokrotnie czytałem, jak bardzo autor był wystraszony i jak serce podchodziło mu do gardła, ale - jakby to ująć - zupełnie nie czułem tego bluesa. A w książkach, fabularnych czy nie, chciałbym czuć bluesa.
Niby czyta się bez nudy, ale nic poza tym. Fajnie jest poznać troszkę pracę tajnego agenta od kuchni i zapoznać się z kilkoma zabawnymi albo niebezpiecznymi sytuacjami, z jakimi do czynienia miał Thomas McShane. Jednak gdy mam w rękach dobrą książkę, staram się zmagazynować maksimum wolnego czasu, aby doczytać jak najszybciej do końca. "Na tropie skradzionych arcydzieł" czytałem po jednym rozdziale dziennie, w chwilach, gdy nie miałem kompletnie, absolutnie i nic lepszego do roboty.
Nie chcę przez to powiedzieć, że to książka zła. Jak książki nie da się czytać, to od razu frunie przez okno albo leży pod nogą od stołu, kiedy ten się chwieje. W sumie to powieść ani zła, ani dobra. Powieścidło. Czytadło. No chyba, że kogoś fascynuje praca tajnego agenta albo ktoś jest bardzo zafascynowany światem sztuki. Wówczas ma okazję, żeby zagłębić się w ten świat jeszcze bardziej i poczytać trochę o kradzieży i odzyskiwaniu słynnych obrazów.