Każdego roku na świecie powstają setki filmów. Niemałą część z nich gościmy na rodzimych ekranach kin. Niewielki ich procent to dzieła wybitne, trafia się czasem sporo filmów dobrych, jednak nie brakuje też totalnych pomyłek i gniotów. Z okazji podsumowań na koniec roku, wybrałem te kilka najgorszych filmów jakie widziałem w 2016 roku.
Grimsby
Sascha Baron Cohen najlepsze lata ma już za sobą. A pamiętem czasy gdy pokładałem się ze śmiechu oglądając jego show Ali G., a także jak moja szczęka lądowała na podłodze podczas seansu "Borata". Niestety, z filmu na film Cohen marniał w oczach, a "Grimsby" to smutny i żenujący dowód na to jak bardzo można się stoczyć. O ile sam koncept nie jest zły (brytyjski nierób na socjalu jako bohater kina akcji), to sam poziom humoru (kloaczny to mało powiedziane) jest tak niski, że nawet bohaterowie "Warsaw Shore" poczuliby się nim dotknięci. Już pal licho niewybredne żarty z chorób czy biednych rodzin wielodzietnych; scena z kryjówką w pochwie słonia ostatecznie sprawiła, że wyszedłem z kina, a mógłbym na palcach jednej ręki policzyć takie przypadki w moim życiu. Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że nawet te najbardziej obleśne dowcipy nie są ani trochę śmieszne. Potworny film, jeden z gorszych nie tylko w tym roku, ale w ogóle, omijajcie go szerokim łukiem.
Dzień Niepodległości: Odrodzenie
Prawdopodobnie jeden z najbardziej niepotrzebnych sequeli w historii kina. Dosłownie wszystko w tym filmie aż krzyczy "chcemy zarobić na was pieniądze". Pomysł wyjściowy, pokazujący Ziemię, która rozwinęła się przez 20 lat po tym, jak zaczęła korzystać z technologii obcych, jest całkiem interesujący, przyznaję, no, ale w filmie stanowi on raptem pierwsze pięć minut prologu. Cała reszta to jakiś pokraczny festiwal reżyserskiej nieudolności Rolanda Emmericha. Co jest dziwne, bo w kategorii wielkich widowisk jeszcze do niedawna uważałem go za speca. Kurcze, przecież te 20 lat temu zrobił on pierwszy "Dzień Niepodległości", który do dziś uważam za jeden z lepszych filmów sci-fi i katastroficznych jakie powstały. Tymczasem w "Dniu Niepodległości: Odrodzenie" nie ma ani jednej sceny, która zapadałaby w pamięć. Jest za to mnóstwo nudy przeplatanej z nijakością. W jedynce zachwycały pomysłowe ujęcia oraz wykorzystanie praktycznych efektów i miniaturowych modeli, które dzięki inwencji twórców nadawały całości poczucie epickiego rozmachu. Tymczasem w "Odrodzeniu" wszystko jest mdłe od sztucznych efektów z komputera, a fabuła tak głupia, że nawet na standardy Emmericha to za dużo.
Pitbull: Niebezpieczne kobiety
Da się w Polsce zrobić film w niecały rok od premiery poprzedniej części? Da się. Udowodnił to Patryk Vega trzecią odsłoną "Pitbulla", która pojawiła się w kinach jakieś 10 miesięcy po części drugiej. Ja w ogóle wychodzę z założenia, że wszystko się da, tylko kwestia w tym, jak to wyjdzie. No i tu leży pitbull pogrzebany. Vega (przypomnę, reżyser takich "dzieł" jak "Ciacho", "Last Minute" i "Hans Kloss: Stawka większa niż śmierć", przy których pierwszy, naprawdę dobry "Pitbull" wydaje się wypadkiem przy pracy) posklejał parę luźnych wątków (jak rozumiem bazowanych na prawdziwych mafijnych historiach) i scen (idę o zakład, że spora część z nich to spadki montażowe z poprzedniej części) i zmieszał to z bezbarwnymi i papierowymi postaciami wygłaszającymi nijakie albo wręcz żenujące kwestie, oczywiście pełne bluzgów, bo przecież inaczej polska publika nie miałaby zabawy – no i mamy "Pitbulla: Niebezpieczne kobiety". Ale to oczywiście tylko moje smęty i narzekanie, bo przecież cyferki się zgadzają, tłumy rodaków ruszyły do kin, a film stał się przebojem frekwencyjnym. Czyli jest dobrze, prawda?
Inferno
Zastanawia mnie, co aktor pokroju Toma Hanksa, który ma na koncie imponujący dorobek wielkich przebojów i kultowych dzieł, robi w tej nieudanej serii o Robercie Langdonie. Ok, rozumiem, "Kod DaVinci" okazał się hitem, a to jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Ale po co to dalej ciągnąć? Tym bardziej, że zainteresowanie widowni spada, a pozostałe książki Browna są tylko nudniejsze i głupsze. "Inferno" jeszcze jakoś da radę przeczytać, ale jego wersja filmowa jest kompletną pomyłką. Oglądanie Toma Hanksa, który razem z Felicity Jones biega po muzeach Florencji, mrużąc oczy przy tamtejszych dziełach sztuki i uciekając przed armią najemników Światowej Organizacji Zdrowia to chyba jakiś nieudany żart Rona Howarda, który na stare lata kompletnie już stracił wyczucie.
Wojownicze Żółwie Ninja: Wyjście z cienia
"Wojownicze Żółwie Ninja" z 2014 roku były dla mnie przyjemną niespodzianką. Trochę się bałem czy przypadkiem Michael Bay nie zrujnuje mi dzieciństwa, ale jakoś udało się zrobić przyjemny, luźny blockbuster z dobrą akcją i humorem. Był to średniak, ale średniak udany w swojej kategorii. Natomiast część druga to totalna pomyłka. Nie zagrało kompletnie nic. O ile w poprzedniku dało się wyczuć nawiązania do starszych komiksów i serii animowanej z lat 90., choćby w śladowych ilościach, tak tutaj twórcy już kompletnie zwrócili się ku młodym widzom z XXI wieku. Do tego nie wysilili się zbytnio, bo ani gagi nie śmieszą, ani akcja nie porywa (wręcz nuży). Postaci Rocksteady i Bebopa to jakieś abominacje, a już sceny z Krangiem (i jego ekspozycja w pierwszych minutach filmu, kiedy to pojawia się on niewiadomo skąd i dlaczego) to wynik chyba przysypiającego w pracy montażysty.
Warcraft: Początek
Od filmów będących adaptacjami gier wideo nie mam zbyt wysokich oczekiwań. Wynika to z prostego powodu – nie było jeszcze chyba ani jednego w pełni udanego filmu opartego na grach. Przyznam, że po pierwszych zwiastunach miałem nadzieję, że "Warcraft: Początek" zerwie tę klątwę. Niestety, nie udało się, choć było względnie blisko. Tak fatalnie zmontowanego hollywoodzkiego widowiska nie widziałem od bardzo dawna. Cały wstęp to jakiś cyrk. Poznajemy na szybko masę postaci, co parę sekund przenosimy się do nowej lokacji, zrzucane są na nasze głowy liczne wątki, za którymi widz, któremu obce jest uniwersum Warcrafta, z jego postaciami i rasami, po prostu nie nadąży. Same wątki i postaci też nie są szczególnie dopracowane. Ogólnie można odnieść wrażenie, że film ten albo powstawał na szybko, albo został nadmiernie pocięty (albo i to i to). W każdym razie, nie powinno mieć to miejsca. Oczywiście, nie jest "Warcraft: Początek" kompletnie nieudanym filmem, sceny walk i bitew są znakomicie nakręcone; postaci orków wyglądają obłędnie i są też najciekawsze spośród wszystkich innych (w tym tych granych przeż żywych aktorów), ale to nadal za mało, by obwieścić sukces.
Legion samobójców
Tutaj mamy podobny przypadek co w "Warcraft: Początek". Ewidentne problemy montażowe, pośpiech, uparci producenci, którzy "wiedzą lepiej" i tyle oto potrzeba, by "uwalić" całkiem ciekawie zapowiadajacy się projekt. Bo film, będący w komiksowym uniwersum pełnym superbohaterów, opowiadający tym razem o samych superłotrach, to strzał w dziesiątkę jeśli chodzi o sam koncept. Do tego za kamerą stanął David Ayer, znany z wyrazistego stylu i bezkompromisowości. I znowu, mamy oczekiwania i co dostajemy? Nudny i nieskładny film, w którym grupka zbirów-psycholi-dziwaków idzie sobie ulicami miasta i gaworzy niewiadomo o czym. A na deser otrzymujemy najgorszego filmowego Jokera od Jareda Leto. Jokera, który nigdy nie powiniem ujrzeć światła dziennego. Jokera, który jest tu bardziej gangsta-alfonsem niż kultowym szaleńcem znanym z komiksów. Już pomijam fakt, że jego rola jest epizodyczna i właściwie to jak za szybko mrugamy powiekiami to mogliśmy go nie zauważyć. Choć w tym wypadku może to i lepiej?
Bogowie Egiptu
Przyznam, że raz na jakiś czas mam nie lada zagwozdkę, bo niby wiem, że hollywoodzkie studia starają się przeważnie nie wyrzucać pieniędzy w błoto i inwestować jak najlepiej się da. No, ale co pewien czas pojawiają się przypadki, gdy jakimś cudem tak ewidentnie kiczowaty projekt jak "Bogowie Egiptu" dostaje i niemały budżet (ponad 100 milionów piechotą nie chodzi) i zielone światło od dużej wytwórni. Koncept "Bogów Egiptu" sprzedałby się może w 2000 roku w kinie, albo jako telewizyjny serial sci-fi drugiego obiegu. Ale kto przy zdrowych zmysłach myślał, że w 2016 roku ludzie tłumnie będą chcieli zobaczyć film z białymi aktorami wcielającymi się w mieszkańców ziemii egipskich? Do tego dochodzi brak fabuły, nadmierne skupienie się na walorach widowiskowych, które z kolei są bez jakiegokolwiek polotu, energii i wyobraźni. Po prostu tępa rozrywka, przeładowana marnej jakości CGI i nastawiona wyłącznie na aspekt komercyjny. Nie mam nic przeciwko dobrym blockbusterom, ale gdy widzę, że ktoś ewidentnie nie przykłada się do roboty, tylko robi coś "bo głupi lud to kupi", to aż mną trzęsie. Pociecha mała chociaż w tym, że "głupi lud tego nie kupił", bo film nie przyniósł żadnego zysku (a to zaskoczenie).
X-Men: Apocalypse
Seria X-Men na ekranach kin istnieje od 2000 roku. Przez ten czas miewała swoje wzloty i upadki, ale póki co jeszcze nigdy nie upadła tak nisko jak w "Apocalypse". To znaczy, w szufladce "wielkie hollywoodzkie widowisko" sprawuje się w miarę ok, choć to co mogliśmy oglądać na ekranie wyglądało raczej jak tandetna wersja serialu sci-fi z lat 90., tyle że zrobione za duże pieniądze. "Apocalypse" to kompletnie inny film od całej reszty z uniwersum X-Men. Fabularnie totalnie wtórny, nużący i przewidywalny i przy tym potwornie głupi, a sceny z założenia widowiskowe zrobione zostały bez pomysłu, przez co też pozostawiają widza obojętnym. A charakteryzacja Apocalypse wypadła porażająco amatorsko, niczym w kinowych Power Rangers z 1995 roku. Siłą serii zawsze były postaci, które niestety tym razem, chyba po raz pierwszy, zostały tak mocno zepchnięte na dalszy plan i zginęły gdzieś w tym całym rozgardiaszu. Nie wiem jakim cudem za tego filmowego potworka odpowiadał Bryan Singer, czyli ten sam reżyser, który nie tylko dał światu dwie pierwsze części "X-Menów", ale też tak znakomite filmy jak np. "Podejrzanych".