Wyprodukowany przez Netfliksa serial Narcos doczekał się właśnie 4. serii, prequela i spin-offa w jednym. I bardzo dobrze, bo udało się odświeżyć to barwne uniwersum.
Netflix wydaje miliardy dolarów na filmy i seriale, ale tylko niektóre z nich są naprawdę warte uwagi i budzą emocje na całym świecie. Dokładnie tak, jak w klasycznej telewizji, gdzie działa głos nadawców. Wśród licznych średnich i niszowych seriali trafiają się jednak perełki.
Narcos było jedną z nich.
Opowieść o agentach DEA, którzy ścigali narkotykowych baronów za południową granicą Stanów Zjednoczonych, okazała się niezwykle wciągająca. Narracja z offu i przeplatanie prawdziwej, acz sfabularyzowanej na potrzeby telewizji historii z materiałami wideo z epoki, przypadła do gustu widzom i krytykom.
Sam należałem do grupy, która oglądała Narcos z wypiekami na twarzy i wiem, że razem ze mną losy agentów śledziło wielu moich znajomych. Co prawda serial pojawił się w czasach, gdy Netflix nie wydawał aż tylu seriali rocznie co teraz, ale i tak był może nie wybitny, ale ponadprzeciętny.
Wszystko za sprawą Pablo Escobara.
Główny antagonista okazał się najbardziej charyzmatycznym bohaterem Narcos do tej pory. Wagner Moura w mistrzowski sposób połączył nieporadność z temperamentem. W jednej chwili jego Escobar jawił się jako fajny chłopak z sąsiedztwa, by w kolejnej przeobrazić się w zimnokrwistego mordercę.
Historia tego narkotykowego bossa z Kolumbii nie mogła się jednak ciągnąć bez końca. W prawdziwym świecie Escobar zginął niedługo po tym, jak osiągnął szczyt swojej potęgi, niemalże monopolizując amerykański rynek kokainowy. Netflix poświęcił tej postaci łącznie dwie serie.
W trzecim sezonie Narcos twórcy musieli wprowadzić nowe postaci na pierwszy plan.
Po śmierci Pablo Escobara agent, który był kluczowy w jego eliminacji, zaczął kolejną wojnę z przestępcami. Dowiedzieliśmy się, że schedę po nieformalnym przywódcy czarnego rynku przejęli jego konkurenci, a Javier Pena - już bez towarzyszącego mu przez poprzednie dwa lata Murphy’ego - ruszył ich tropem.
Trzeci sezon pokazał nam brutalną walkę o władzę po śmierci Pabla, a akcja ruszyła do przodu z kopyta, zamykając ten rozdział w 10 odcinkach. Po wyeliminowaniu kartelu z Cali agent Javier Pena udał się do Meksyku. Tam podążyli też kamerzyści Netfliksa, by nakręcić kolejny sezon Narcos.
Narcos: Meksyk to spin-off i prequel w jednym.
Zaskoczyło mnie to, że Narcos: Meksyk nie okazał się kontynuacją. Netflix nawet nie kwalifikuje go jako czwartego sezonu Narcos, tylko jako osobny serial - podobnie jak Lynch uznał nowe Twin Peaks za osobną miniserię, a nie klasyczny trzeci sezon, chociaż był bezpośrednią kontynuacją materiału sprzed dwóch dekad.
- Czytaj też: Narcos: Meksyk - recenzja
W nowym serialu Netfliksa przenieśliśmy się nie tylko w przestrzeni, ale też w czasie do lat 80. ubiegłego wieku. Mimo podobnego tytułu Narcos: Meksyk jest dla Narcos tym, czym Better Call Saul dla Breaking Bad, tylko bez bohatera, który łączy obie serie. Historia rozgrywa się w innym kraju, ale w tym samym uniwersum, co pozwoliło na kilka występów gościnnych.
Który sezon Narcos jest najlepszy?
Jeśli miałbym uszeregować sezony od najlepszego do najgorszego, to nie bez zaskoczenia ten debiutancki jest nadal na topie. Kolejny, w którym ukazano śmierć Escobara, był na podobnym poziomie - ale sequel nie miał takiego efektu nowości. Na trzeciej lokacie umieściłbym debiutujący dziś Narcos: Meksyk. Seria z kartelem z Kali spadłaby zaraz poza podium.
Nie oznacza to jednak, że trzeci sezon Narcos jakoś specjalnie źle wspominam - był naprawdę niezły. Nie miał też łatwego zadania, bo Pablo Escobara po prostu nie da się zastąpić, ale to nie jest akurat wina filmowców. Po prostu bardziej rozpoznawalnych ikon, z których można zrobić serialowego antybohatera, nie dała nam (na szczęście!) historia…
Nowa seria sporo rzeczy robi jednak dobrze.
Narcos: Meksyk cały czas jest w cieniu Pablo, ale robi wszystko, by chociaż na chwilę zza niego wyjrzeć. Zasługa w tym kilku postaci - zwłaszcza tych po stronie przestępców. Zamiast jednej gwiazdy w postaci Pablo, mamy kilka postaci, które ogląda się z prawdziwą przyjemnością Diego Luna jako największy łotr w Meksyku jest wiarygodny, ale jego najbliżsi towarzysze to nieprzewidywalna mieszanka wybuchowa.
Największą zaletą Narcos: Mexico jest zaś to, że nowy sezon przywraca mi wiarę w tę serię jako całość. Z wypiekami na twarzy wyczekuję kolejnego sezonu, który popchnie akcję do przodu oraz… crossovera, który byłby pięknym zwieńczeniem rozrzuconych po kilku krajach i dekadach wątków. Coś czuję, że Javier Pena nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.