Netflix rośnie w siłę, ale wolniej niż zakładano. Wina słabych filmów czy zbyt mocnej konkurencji?
Niby jest dobrze. Netflix prze do przodu, zmienił oblicze rynku medialnego i wart jest astronomiczne sumy. Ale jednak w ostatnim czasie jego rosnąca potęga trochę zwolniła bieg. I choć daleko jeszcze do zwiastowania wielkiego upadku, to najnowsze dane mogą być oznaką lekkiej czkawki.
Niemało wskazuje na to, że owa czkawka jest wynikiem tego, co w teorii miało pomóc Netfliksowi. Chodzi mi tu o oryginalne treści, mówiąc konkretniej, o filmy Netfliksa, których jakość, mówiąc delikatnie, pozostawia wiele do życzenia.
Plan streamingowego giganta zakładał zbudowanie potężnej i konkurencyjnej biblioteki programów, filmów i seriali, które będą w stanie przyciągnąć nowych subskrybentów. Na filmy Netflix przeznacza sporą część swoich budżetów, tak więc, jak mniemam, to właśnie w nich serwis widział spory potencjał na sukces. Jak wyszło, wszyscy wiemy. A skutki są wymierne.
W kwietniu 2018 roku Netflix przewidywał, że w pierwszym kwartale roku zyska 6,2 mln nowych subskrybentów na całym świecie. Rzeczywiście zyskał ich 5,15 mln.
Oczywiście są to wielkie liczby, choć pamiętajmy, że mówimy o globalnie dostępnej usłudze. Mimo wszystko jest nieźle. Jednak ten wynik jest o ponad 1 mln subskrybentów gorszy niż zakładano. Na rynku międzynarodowym do grona użytkowników Netfliksa dołączyło 4,47 mln ludzi. Na rynku amerykańskim 670 tys. osób, co jest ich najgorszym wynikiem od pierwszego kwartału 2017 roku.
Ewidentnie widać więc, że Netflix trochę zwalnia.
Sam prezes serwisu Reed Hastings określił te wyniki jako "mocne, ale nie znakomite". Czy błędem była zbytnia pewność siebie i wiara w to, że widownia bezrefleksyjnie przyjmie słabe i nijakie filmy, jakie Netflix serwuje nam od miesięcy? Czy może po prostu ichniejsze prognozy były zbyt optymistyczne?
Z pewnością dobre, oryginalne filmy, które byłyby dostępne tylko na Netfliksie stanowiłyby istotną kartę przetargową dla największej (przynajmniej na razie) platformy streamingowej świata. No, ale gdy wieść się rozchodzi, że "Bright", "The Outsider" czy "Tau" to niewarte poświęconego czasu produkcje klasy C, które na dobrą sprawę nikogo nie interesują, zapewne niemała część widzów dwa razy się zastanowi czy jednak wykupić subskrypcję.
Tym bardziej, że na horyzoncie pojawia się mocna konkurencja.
Najmocniejsza to w tej chwili Amazon, który już w tej chwili ma ciekawe serie (m.in. "Man in the High Castle") i całą masę świetnie zapowiadających się produkcji, z serialową wersją przygód Jacka Ryana na czele. Całkiem niedawno Amazon kupił też prawa do kontynuowania skasowanego przez SyFy jednego z najlepszych seriali science-fiction w historii, czyli "The Expanse".
Amazon jest też mocno zaangażowany w dystrybucję kinową i z roku na rok zyskuje sobie coraz to lepszą pozycję także i w branży filmowej. Hulu też depcze Netfliksowi po piętach. "Opowieść podręcznej", "Runaways" czy nadchodzący "Castle Rock" z pewnością nie są produkcjami, które można zlekceważyć. A pamiętajmy że czeka nas jeszcze przede wszystkim wielkie otwarcie serwisu streamingowego Disneya, największej obecnie potęgi filmowej w tej części wszechświata, który zapewne mocno namiesza na rynku.
Zwiastunem tego może być choćby to, że Netflix niedługo nacieszył się pozycją najcenniejszej firmy medialnej na świecie na rzecz właśnie Walt Disney Co.
I powtarzam, nie twierdzę że to od razu początek końca Netfliksa, że firma jest w kryzysie i źle się dzieje. Cały czas mówimy o wzrostach. Jest dobrze. Po prostu Netflix w chwili obecnej wyhamował. I teraz pozostaje nam obserwować dalszy rozwój wydarzeń i sprawdzić czy to tylko chwilowe spowolnienie czy niepokojący początek nowego trendu spadkowego.
Na pewno jednak Reed Hasitngs nie jest już tak hurraoptymistycznie zapatrzony w przyszłość, jak to miało miejsce jeszcze kilka miesięcy temu. W końcu nawet kolos nie powinien czuć się zbyt pewny siebie. A może dzięki temu dostaniemy lepsze produkcje oryginalne? Na to liczę.