Łyżka dziegciu w dzbanie miodu. Netflix jest pewny siebie, ale to może go zgubić
Czy rzeczywiście jest tak, że Netflix rządzi niepodzielnie na rynku filmów i seriali? Czy konkurencja znajduje się daleko w tyle? Wbrew pozorom streamingowy gigant nie powinien czuć się aż tak pewnie, bo konkurencja nie śpi. A i jakość produkcji Netfliksa wcale nie rozpieszcza subskrybentów.
Całkiem niedawno szef Netfliksa, Reed Hastings, dość obcesowo odniósł się do swojej bezpośredniej konkurencji, większe zagrożenie dostrzegając w grze Fortnite.
To dużo. Bardzo dużo. Najpopularniejsza streamingowa platforma świata wypracowała także w ubiegłym roku 16 mld dol. przychodów i zysk netto w wysokości 1,6 mld dol. Firma zapowiada, że w 2019 r. na nowe tytuły wyda aż 15 mld dol. Pieniądze te mają zostać przeznaczone na produkcję 90 nowych filmów i seriali. 55 będą stanowić filmy pełnometrażowe, a 20 produkcje wysokobudżetowe. Czeka nas więc jeszcze większa ofensywa serwisu, który ewidentnie nie zwalnia tempa.
Poza tym, Netflix ma też coś o wiele cenniejszego. Stał się wyznacznikiem stylu życia obecnego pokolenia odbiorców treści w sieci. Obok YouTube’a, Google’a i czołowych serwisów social mediowych, jest on najpopularniejszą aplikacją XXI wieku.
Idąc dalej tym tropem Netflix ujawnił statystyki oglądalności swoich czołowych produkcji. Przede wszystkim chwaląc się kapitalnym wynikiem filmu „Nie otwieraj oczu”, który przez cztery tygodnie od premiery obejrzało aż 80 mln widzów. Seriale takie jak „Ty” czy „Sex Education” zostały obejrzane ponad 40 mln razy. Międzynarodowe koprodukcje, takie jak „Bodyguard” czy „The Protector”, obejrzało po 10 mln widzów.
I wszystko się zgadza. Jest to ogromny sukces i tak dalej, aczkolwiek jestem daleki od popadania w bezrefleksyjny hurraoptymizm.
Być może się czepiam, ale nie jestem fanem takiego chełpienia się w sytuacji, gdy nie dysponujemy precyzyjnymi danymi. Po pierwsze, tak jak pisałem wyżej, Netflix zarobił w 2018 roku 16 mld dol. Ale już pan Hastings tak ochoczo nie wspomina o tym, że stale rośnie i zadłużenie firmy.
Co do terminu „oglądalność” - Netflix uznaje, że do pojedynczego obejrzenia kwalifikuje się odcinek serialu bądź film, który został obejrzany przynajmniej przez 70% czasu jego trwania. Zdarza się oczywiście, że ludzie wychodzą z kina i nie widzą filmu w całości, ale są to jednak marginalne przypadki. Tak więc, gdy Netflix podaje, że spora część ludzi nie ogląda ich filmów w całości, bo tak rozumiem ten przekaz, to nie wiem, czy można to uznawać za pełny sukces. A Netflix idzie dalej:
„Nie otwieraj oczu” przyciągnęło przed urządzenia 80 mln widzów w ciągu czterech tygodni. To tak, jakby 80 mln ludzi kupiło bilet do kina – stwierdza Ted Sarandos, dyrektor Netfliksa ds. treści.
No nie, to już jest delikatna PR-owa demagogia. Co innego jest podjąć decyzję o zakupie biletu do kina i wybrać się do multipleksu, a co innego decyzja o seansie w domu na kanapie, korzystając z opłaconego abonamentu bądź miesięcznego okresu próbnego.
Wiem, że fajnie jest bawić się w porównania obejrzeń filmu na Netfliksie z frekwencją kinową. Przy cenach biletów wynoszących ok. 8,8 dol. dałoby to konkretną kwotę ponad 700 mln, które teoretycznie zarobiłby w kinach „Nie otwieraj oczu”. Wątpię jednak w to, że ten film byłby w stanie przyciągnąć do kin aż taką publiczność.
Podwyżka cen Netfliksa, na razie tylko w Ameryce, to też dość niepokojący zwiastun.
No bo skoro jest tak dobrze, to po co nagle podnosić opłaty? Zdziwię się mocno, jeśli okaże się, że w Europie i Azji takowej podwyżki nie będzie. Netflix stworzył w swoich subskrybentach niemalże organiczną potrzebę korzystania z serwisu i spożywania tamtejszych treści.
Netflix dba o to, by ludziom nie brakowało treści. Od kupowania licencji na takie evergreeny jak „Przyjaciele” oraz klasykę kina rozrywkowego z lat 90., po filmy i seriale będące ich oryginalnymi produkcjami. Teen drama? Mamy. Dramaty o uzależnieniach? Proszę bardzo. Komedie? Jasna sprawa. Sci-fi i post-apo? Ależ oczywiście, to też jest w menu. Jeśli i tego mało, to dorzucamy programy o gotowaniu, seriale anime, koreańskie kino akcji, a na dokładkę serial o pieskach.
W ten sposób Netflix trzyma widza w sieci, raz na jakiś czas zwiększając abonament. W pewnym momencie może dojść do pułapu, który może być dla wielu nie do przyjęcia. A rosnąca siła Hulu, Amazona i przede wszystkim Disney+ to nie jest coś, co można sobie tak nonszalancko lekceważyć. A to robi obecnie Hastings. Netflix produkuje swoje treści taśmowo, nie patrząc na jakość. Raz na jakiś czas, 2-3 na 20 produkcji okażą się udane. 1 na 30 okaże się znakomita.
Samą „Romą” czy „Mudbound” firma nie wyrobi sobie renomy dostawcy dobrych treści.
Pod tym względem prym nadal wiedzie HBO. Disney+ z kolei zapowiada się na giganta branży jeszcze przed oficjalną premierą. Platforma Disneya będzie miała przecież nie tylko oryginalne produkcje ze świata Gwiezdnych wojen, ale i Marvela.
Tak więc nie, nie jest prawdą, że Netflix konkuruje już tylko i wyłącznie z grą Fortnite i czasem wolnym. Rosnące ceny, brak naprawę dobrych produkcji, z przewagą słabych bądź średnich filmów i seriali oraz konkurencja innych platform to nie jest powód do machnięcia ręką na cały rynek i oznajmiania: „Jestem królem świata!”. Wszyscy wiemy jak czasem takie okrzyki się kończą. Grzech pychy nigdy nie jest niczym dobrym. Czyżby Reed Hasitngs nie oglądał nigdy filmu „Siedem”? Podpowiadam, jest dostępny w Netfliksie.