Wszystko zaczęło się jeszcze przed erą cyfrowej globalizacji, w erze oldschoolowego piractwa i to nawet nie tego z kasetami magnetofonowymi. W czasach dziadka współczesnych CD-ków, gdy domowymi odtwarzaczami niepodzielnie rządził winyl.
Witamy w latach 60-tych! Jedna z gwiazd tamtego okresu, Bob Dylan, był jedną z pierwszych (o ile nie pierwszą) ofiar spiracenia. Wydarzenie miało miejsce w 1969 roku. Na bootlegu pt. Great White Wonder zostały zawarte nielegalne dema z procesu tworzenia The Basement Tapes. Oficjalny album został został wydany dopiero w 1975 roku przez Boba Dylana i The Band. Proces tworzenia płyty zaczął się już w 1967, w związku z tym wydaje się całkiem oczywiste, że jakiś materiał wydostanie zza murów studia. I tak też nastąpiło. Tym sposobem Great White Wonder stało się przodkiem współczesnych internetowych przecieków. Minęły czterdzieści cztery lata, a proceder ewoluował i przybrał monstrualnych, globalnych kształtów.
Przecieki płyt to szczególny rodzaj "piractwa". O ile w typowym piraceniu biorą udział zwykli śmiertelnicy wypuszczając na torrentach już wydane krążki, to z przeciekaniem sprawa jest poważniejsza. Jeszcze parę miesięcy temu podekscytowany czekałem na nowy album Foals Holy Fire. Na dwa tygodnie przed premierą najnowszej płyty odświeżałem wszelkie informacje. A nuż artyści postanowili uraczyć swoich fanów wcześniejszą wersją cyfrową? No i uraczyli, ale niechcący. Dowiedziałem się o tym od znajomego, który cały w skowronkach napisał mi jaka to płyta nie jest cudowna – swoją drogą nie była, aż tak super. Pytania kotłowały się w głowie. No, ale jak to? Żadnych informacji o wydaniu nie ma. Skąd masz? Zanim skomplikowany system trybów w mojej czaszce przeskoczył na odpowiednie miejsca minęły dwie sekundy, ale żarówka w końcu się zaświeciła. No tak, piraci przybili o portu. Tylko, że to niczego nie wyjaśnia, bo piraci z przystani to tylko kolporter, a gdzie jest źródło? Wydawca, dziennikarze, obsługa techniczna, przecieków może być wiele. Pewnie Foals nad tym samym się zastanawiali. A może właśnie nie zastanawiali? Może to ich sprawka? Może cała ta historia z przeciekami to tylko nadmuchany balon XXI wiecznego marketingu? Jak to w historiach bywa, prawda niejedną ma twarz.
Niektóre przypadki przedwczesnej „premiery” są dość oczywiste. Mało zarabiający inżynier dźwięku, czy obsługa w studiu chcą się dorobić i upłynniają cyfrowo album. Banalny scenariusz, ale tylko jeden z możliwych. Mówi się, że wytwórnie nie martwią się, czy nastąpi wyciek tylko zastanawiają się kiedy. Oczywiście może też dojść do sytuacji, w której to zespół robi przeciek płyty. Po co? Na przykład po to, żeby zyskać w oczach fanów. Wyobraźmy sobie sytuację, płyta przedwcześnie (nielegalnie) pojawia się w internecie, wszyscy chcą ja mieć. W tym momencie zespół postanawia, ze udostępni płytę w streamingu. Potem można dodać notkę, że muszą za opłatą, bo wytwórnia się nie zgadza za darmo. Wtedy zaszklone oczy fanów wyrażą podziw dla swoich artystów, którzy są tak wspaniałomyślni.
Tak jak to miało miejsce w przypadku MGMT i Congratulations w 2010 roku. Nie mówię, że tak właśnie dokładnie było, że zespół kierował się tylko swoim interesem. Prawdopodobnie nie, ale jest to dobry przykład do przedstawienia innego punktu widzenia. Pół biedy z takim wyciekłym albumem, gdy jest naprawdę dobry i piosenki są dokończone. Gdy jest odwrotnie: ratuj się kto może. Branżowi dziennikarze zapewne powstrzymają swe oceny, ale blogerzy których czyta mnóstwo osób mogą nie być tak wyrozumiali. Niedokończona piosenka może być gwoździem do trumny sprzedaży albumu. Ale na przekór zdroworozsądkowemu myśleniu, w teorii o tym, że to zespół sam może powodować „przecieki” jest logika. Bo tak naprawdę j ktoś kto słucha danego zespołu od czasu do czasu, zapewne i po premierze płyty wygooglowałby tylko jej nazwę plus "download" albo skorzystał z programów P2P. Natomiast prawdziwi fani bez względu na przeciek, w dniu premiery kupią płytę i to w większości przypadków taką, która sobie postawią na półce. Summa summarum taki przeciek mało szkody wyrządzi, a może pomóc. Bo, gdy sprawy zostaną odpowiednio poukładane, para pójdzie w buch, maszyna się rozkręci, to wielki reklamowy parowiec ruszy z zawrotną prędkością.
The Carter 4 Lil Wayne’a odniósł dzięki temu sprzedażowy sukces. W ciągu pierwszego tygodnia ponad 970 tys. sprzedanych kopii, mimo pojawienia się w internecie na tydzień przed premierą! Inaczej sprawa się ma, gdy wydanie płyty otacza wielka płachta tajemnic i promocja idzie w tym kierunku. Wtedy przeciek może być ciosem. Wszystko niby łanie poukładane, nikt nie pisnął ani słowa. Niedługo ukażą się teasery, a tu masz ci los, cały album w sieci. Najczęściej jednak wycieki mają miejsce podczas fizycznej produkcji płyt, albo gdy komuś „zagubi” się pendrive z plikami. Niektórzy w takich momentach wychodzą z siebie, a niektórzy jak Drake, którego Thank Me Later wyciekł dwa tygodnie przed oficjalną datą, mówią enjoy! Prawda jest taka, ze to już nie te czasy, gdy płyty znosiły wytwórniom złote jajka. Artyści tak naprawdę utrzymują się z koncertów, dopiero na drugim miejscu ze sprzedanych płyt. Mimo to w ciąż mamy muzyczne dinozaury walczące z czymś, z czym się nie da wygrać, wystarczy wspomnieć chociażby perkusistę zespołu Metallica - Larsa Ulricha.
Podsumowując mamy dwie kategorie przecieków: intencjonalne i nieintencjonalne. Za te pierwsze odpowiada zespół i wytwórnia, za drugie każda osoba, która miała styczność z płytą przedpremierowo, a mogła ją promować. Do tej grupy zaliczymy dziennikarzy, krytyków, stacje radiowe. W drugiej grupie mamy osoby, które pracowały przy wydaniu/produkcji płyty, np. pracownicy studia nagraniowego lub pracownicy fabryce tłoczącej płyty. Plaga przecieków już tak się rozprzestrzeniła, że powstają strony jak chociażby hasitleaked.com, które aktualizują u siebie listę najnowszych przecieków. Powiem szczerze, że nie rozumiem tego procederu. Rozumiem ciekawość fanów i wierzę, że ci w dniu premiery płyty pójdą do sklepu lub zalogują się na iTunes. Nie rozumiem tych, którzy nie są fanami. Przecież mogą poczekać do dnia premiery, a w dniu premiery odtworzyć płytę w spotify, deezerze czy wimpie….
A co do artystów, najlepsze w tym wypadku jest zwalczanie ognia ogniem, czyli wcześniejsze wypuszczanie cyfrowej wersji albumu. Wystarczy spojrzeć na Timberlake’a i jego The 20/20 Experience. Album streamowany przed oficjalną premierą sprzedał się w 580 tys egzemplarzy na iTunes. Za to po na naszym polskim ogródku mieliśmy Kazika, który w 2009 roku zwyzywał swoich fanów za ściąganie jego płyty Hurra!. W pełni rozumiałem wtedy i rozumiem teraz jego emocje, człowiek pracuje nad czymś, a potem mu to kradną, nieładnie. Tylko, że z czysto marketingowego podejścia to jest dla mnie strzał w stopę. Najwidoczniej nie tylko dla mnie, bo przy premierze kolejnego albumu podejście Kazika diametralnie się zmieniło. Tym razem nie uważał, żeby ściąganie z sieci jego płyty miało wpływ na wyniki sprzedaży i miał chłop rację. Życzę takiego podejścia każdemu artyście, chociaż zdaję sobie sprawę z tego jakie to trudne. W sumie, ściąganie albumów to tylko dowód na to jak popularny i lubiany jest dany artysta, czyż nie?