REKLAMA

Russell Crowe jest szybki i bardzo wściekły. Czy film „Nieobliczalny” uratuje kina w czasach pandemii?

Stęskniliście się za amerykańskim kinem? „Nieobliczalny” to pierwszy premierowy film hollywoodzki od ponad kwartału. To też pierwszy względnie duży blockbuster w tym roku. Czy jednak zostanie zapamiętany także jako dobry film? Tu mam mieszane uczucia.

Nieobliczalny/fot. materiały promocyjne
REKLAMA
REKLAMA

Russell Crowe wciela się w nim w mężczyznę, o którym niewiele wiemy, ale od samego początku budzi on nasz niepokój. Poznajemy go już w pierwszej scenie, gdy siedzi samotnie w samochodzie. Chwilę później kieruje się do czyjegoś domu z młotkiem i kanistrem z benzyną w rękach. To nie może się dobrze skończyć.

Następnego dnia ów mężczyzna natrafia na drodze na kobietę (Caren Pistorius), która śpieszy się, by odwieźć syna do szkoły. Gdy postać Crowe'a zagradza jej drogę, ta zaczyna na niego trąbić. Ten niepozorny czyn i całe to krótkie zdarzenie przelewa czarę goryczy w mężczyźnie, który postanawia całą swą złość i frustrację po rozpadzie małżeństwa wyładować na bogu ducha winnej kobiecie. Zaczyna się samochodowy pościg rozgrywający się na ulicach miasta.

Fabularnie „Nieobliczalny” (tytuł perfekcyjnie oddaje treść filmu) to klasyka thrillera klasy B.

Film wygląda tak, jakby przeleżał gdzieś na półce 15-20 lat, co wcale nie musi być czymś złym. Chociaż jest w nim wiele rzeczy, na które trzeba przymknąć trzeźwe oko, by się w pełni dobrze bawić.

Scenariusz „Nieobliczalnego” nie stoi na poziomie oscarowym. Choć pewnie nie spodziewacie się nawet takowego. Tym niemniej, twórcy nie mogli nam bardziej łopatologicznie wyłożyć drugiego dna swego dzieła, co rusz wspominając, choćby za pośrednictwem przekazów z mediów, jaki to nasz świat i społeczeństwo jest przesiąknięty przemocą i sfrustrowanymi ludźmi, którzy, podsycani przez social media, gotują w sobie najgorsze emocje.

No i postać grana przez Russella Crowe'a to uosobienie tej złości i frustracji.

Niestety aktor przez cały film gra na jednej nucie. Jego postać, jak i cały film, jest tyleż samo sztampowa, co jednowymiarowa. Czyny, których się dopuszcza, są niewspółmierne do ich przyczyn. Choć mężczyzna dotąd wiódł zwyczajne, nudne życie, nagle jest w stanie bez problemu siać zamęt i zniszczenie godne granego przez Schwarzeneggera Johna Matrixa z filmu „Komando”. Od mordu z zimną krwią w kawiarni, po karambol na autostradzie (i to prowadząc z raną postrzałową ramienia).

nieobliczalny film recenzja
REKLAMA

Wszystko to naprawdę trudno przyjąć z powagą, ale jeśli jesteście w stanie przymknąć na to oko, to czeka was mocna jazda, pełna kilku nieoczekiwanych zwrotów akcji, okrucieństwa, przemocy. I choć prowadzi to donikąd, bo twórcy nie dają nam żadnych odkrywczych wniosków z tej całej rzezi na ulicach, kilka momentów sprawi, że złapiecie się mocniej fotela. Napięcie jest całkiem nieźle rozłożone (może poza przydługą ekspozycją), a kilka scen ogląda się z zapartym tchem.

To wszystko oczywiście już było i to w o wiele lepszej formie (tu wypada wspomnieć przede wszystkim o fenomenalnym debiucie Stevena Spielberga, „Pojedynek na szosie”), ale nie kręćmy nosem w sytuacji, gdy mamy do czynienia z pierwszą hollywoodzką premierą od marca 2020. Mogło być gorzej.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA