Stara krew i nowa krew w jednym filmie - właśnie takim hasłem wytwórnia reklamuje „Niezniszczalnych 4”. Niestety list miłosny do fanów kina akcji z lat 80. stracił już cały swój urok. Stara gwardia już nie daje rady, nowa nie dorasta jej do pięt, a my dostaliśmy niesmacznego odgrzewanego kotleta.
W teorii jestem idealnym targetem dla serii „Niezniszczalni”. Wychowałem się na kinie akcji z lat 80., a filmy z takimi aktorami jak Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger i Jean-Claude van Damme oglądałem wpatrzony jak w obrazek wraz ze swoim Tatą. Pierwsza część tego cyklu była takim „Avengers” dla całego tego gatunku, a liczba gwiazd występujących w nim i w jego kontynuacjach była wręcz astronomiczna (niestety nowa odsłona jest znacznie bardziej… kameralna).
Drzewiej nawet jedno takie głośne nazwisko czyniło z filmu hit, a w ramach trylogii „Niezniszczalni” dostaliśmy ich z tuzin. Obok takich gwiazd jak Sylvester Stallone, Jason Statham i Dolph Lundgren, którzy są tu od początku, mieliśmy jeszcze Bruce’a Willisa, Arnolda Schwarzennegera, Mela Gibsona, Wesleya Snipesa, Jean-Claude’a van Damme, Antonio Banderasa, Harrisona Forda i nie tylko. Po dziewięciu latach te trzy filmy zlały mi się też już w jedno, ale zostawiły po sobie dobre wrażenie.
„Niezniszczalni 4” w pełni zasługuje na słabe noty i kiepskie wyniki.
Nowy film nie przyciągnął na weekend otwarcia tłumów do kin - i dobrze, bo widzowie mogli sobie oszczędzić rozczarowania. Ci, co go widzieli, są przy tym krytyczni i w pełni się z tym zgadzam. Tak jak w pierwszych trzech cyklach czuć było serce, tak tutaj film robiony był na siłę. Gagi były momentami żenujące, a film nie miał ani jednego one-linera zapadającego w pamięć.
Do tego Sylvester Stallone (Barney) nie jest tym razem tą główną gwiazdą, a chociaż obraz rozpoczyna się od wywołania przez niego bójki w barze, to pałeczkę przejmuje potem Jason Statham (Christmas). Niestety nawet bromance tych dwóch twardzieli jest taki mocno… na siłę. Więcej chemii było w już nawet spin-offie „Szybkich i wściekłch” między Hobbsem i Shawem.
Kiepsko wypada też postać grana przez Megan Fox.
Gina nie jest bohaterką, tylko chodzącym stereotypem „laski, ale z jajami”. Do tego poza tą trójką z obsady nie wyróżnia się nikt, no może poza Dolphem Lundgrenem. Problem w tym, że jego bohater w kluczowym momencie filmu, po miesiącach abstynencji, wali lufę, żeby poprawić swoją celność, bo najwidoczniej tylko to mogło uratować jego i jego kompanów. Serio?!
Cała reszta aktorów, z 50 Centem i Jacob Scipio (gra syna postaci Antonio Banderasa), wypada blado i nijako, a jeszcze gorzej jest ze złolami. Sytuacji nie ratują nawet cwane fabularne twisty (bo ich nie ma), a opowiadana historia idzie jak po sznurku i nie zaskakuje ani razu. Subtelności nie ma tu za grosz, są za to beznadziejne żarty o złotym deszczu i (nie)zręczna scena miłosna.
Moje oczekiwania wobec tego gatunku kina są niemalże zerowe, a i tak wyszedłem z seansu rozczarowany.
Skoro obsada nie urywa, a scenariusz ledwie trzyma się kupy, to może przynajmniej efekty specjalne i choreografia stoją na wysokim poziomie? Otóż nie, bo najwyraźniej budżet zaoszczędzony na nazwiskach wcale nie przelał się w inne obszary tej produkcji. Wybuchów mało tu nie ma, ale są takie tanie, plastikowe - i to nie w ten fajny „retro” sposób, tylko tak po prostu.
Jeśli chcecie obejrzeć jeszcze raz Sylvestra Stallone’a w fajnej roli, to odpuście sobie „Niezniszczalnych 4”. Lepiej odpalcie sobie „Tulsa King” na SkyShowtime, gdzie aktor gra podstarzałego gangstera, który po 30 latach odsiadki za niepopełnione przez siebie zbrodnie zostaje przez mafijną rodzinę wygnany na prowincję. Nie jest w pełni na serio, ale przyjemnie się to ogląda.
Czytaj inne nasze recenzje filmów:
Z kolei jeśli macie głód Arnolda Schwarzeneggera, to w „Niezniszczalnych 4” w ogóle nie macie czego dla siebie szukać.
Niestety ten aktor nie wystąpił w tym filmie nawet w formie retrospekcji czy też cameo, ale na szczęście na Netfliksie jest całkiem przyjemny „Fubar”. Jest jeszcze bardziej komediowy niż „Tulsa King”, ale i tak bawiłem się przy nim świetnie (a przy okazji polecam podzieloną na trzy odcinki biografię pochodzącego z Austrii kulturysty, aktora i amerykańskiego polityka w jednym).
Na szczęście filmów akcji „na poważnie” z tymi panami oraz resztą zgrai, które powstały w ubiegłym wieku, nikt nam nie zabierze. Jeśli te luźniejsze produkcje z ich udziałem z ostatniego okresu nie są serialami, których szukacie, to zawsze możecie sobie zapuścić po raz setny „Rambo”, „Commando” albo innego „Predatora”, bo te filmy się nigdy nie zestarzeją. No i zawsze w odwodzie jest fenomenalny John Wick.