Odwaga twórców "The Walking Dead" przerosła moje oczekiwania. Co to był za festiwal przemocy!
Jestem świeżo po pierwszym odcinku siódmego sezonu "The Walking Dead". Aż muszę zapalić. Jakie to było mocne. Jakież to było mocne!
Już wiele miesięcy temu typowaliśmy, kto z bohaterów "The Walking Dead skończy z roztrzaskaną głową. Sam stawiałem na Abrahama Forda lub Eugene Portera. Historie obu mężczyzn znajdowały się w miejscu, w którym nagły koniec wydawał się bardzo możliwy scenariuszowo.
No i miałem rację. Połowicznie.
Przyznam, że gdy tyran Negan roztrzaskiwał czaszkę Abrahamowi, poczułem lekkie uczucie rozczarowania. Liczyłem, że producenci siódmego sezonu "The Walking Dead" wezmą przykład z HBO i ich "Gry o tron". Pokażą, że żaden bohater nie jest nietykalny, a widzowie zawsze i wszędzie muszą obawiać się o zdrowie ulubionych postaci.
Abraham nie był ani przesadnie lubianą, ani skomplikowaną personą. Pożegnanie z rudym wielkoludem wydawało się tak zwaną „bezpieczną opcją”. Twórcy serialu nie narażą się fanom, a przy okazji dotrzymują obietnicy - wszakże zginie ktoś z najważniejszych, kluczowych bohaterów.
Później rozpoczął się horror.
Gdy Daryl uderzył Negana w twarz, ponownie zacząłem nerwowo wiercić się na krześle. Zrozumiałem, że scena psychicznego i fizycznego torturowania ekipy Ricka jeszcze się nie zakończyła. Nie sądziłem jednak, że ona nawet na dobre się nie rozpoczęła.
Jako czytelnik komiksów zdawałem sobie sprawę, że w ilustrowany "The Walking Dead" to właśnie Gleenowi Negan rozłupał czaszkę. Nie spodziewałem się jednak, że gdy zobaczę obu mężczyzn w jednym kadrze, dojdzie do TEJ sceny. Do fragmentu, który został powtórzony niemal jeden do jednego względem opowieści z komiksu.
Naprawdę nie spodziewałem się, że producentom serialu starczy odwagi, aby odwzorować komiksową, zmasakrowaną, zmiażdżoną głowę Gleena. Twórcy "The Walking Dead" pojechali jednak po bandzie i nawet wypadającą gałkę oczną odtworzyli z wielkim namaszczeniem.
Przyznam, że to była jedna ze scen, w których walczyłem, aby nie odwrócić wzroku. Zmasakrowany Gleen, spoglądający i mówiący w kierunku Maggie - to było ciężkie. Naprawdę ciężkie. Jako widz, chciałem po prostu, żeby to się nareszcie skończyło. Żeby to nieprawdziwe cierpienie fikcyjnych bohaterów nie było przedłużane, a Gleen dokonał żywota. Dla jego własnego dobra.
W scenie podwójnej egzekucji drzemała wielka siła. Zastanawiam się, czy nie zbyt wielka.
Serial "The Walking Dead" znany jest z tego, że to „ugrzeczniony” odpowiednik ilustrowanej opowieści. Telewizyjna produkcja pomija wiele kontrowersyjnych scen, takich jak zabójstwo nowo narodzonego dziecka czy gwałt na Michonne. Pomimo żywych trupów, zwłok, krwi i wnętrzności, twórcy TWD zawsze wybierali „bezpieczną drogę”.
Pierwszy odcinek siódmego sezonu jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Producenci "The Walking Dead" nie tylko odtworzyli okrucieństwo, dosadność i bezwzględność komiksów. Oni to okrucieństwo pobili, dorzucając dwie śmierci zamiast jednej. Jak gdyby rozpoczął się wyścig między HBO oraz AMC na najbardziej szokującą, drastyczną i dręczącą widzów scenę.
Przyznaję, to trochę dziwne, zastanawiać się nad tym, czy "The Walking Dead" nie stało się nazbyt okrutne i dosadne. Każdy fan serialu i komiksu poczuł jednak, że coś się zmieniło. Doszło do jakiegoś przesunięcia. Do zmiany akcentów. Co najdziwniejsze, do teraz nie wiem, czy mi się to podoba.