Prawdziwe szpiegostwo różni się od tego spod znaku 007. Agenci MI6 czy CIA nie znaczą swoich śladów spektakularnymi wybuchami czy gęsto ścielącym się trupem. Przyjacielem każdego szpiega jest przeciętność. Nie rzucać się w oczy i być naturalnym, jak to tylko możliwe - oto dewiza funkcjonariusza tajnych służb. Nie jestem jednak przekonany, czy taki rodzaj walki wywiadów nadaje się na książkę.
Filmowa "Operacja Argo" całkowicie zdominowała ostatnią ceremonię wręczenia Oscarów. Statuetki powędrowały do ekipy Afflecka za najlepszy film, montaż i scenariusz adaptowany. Filmu nie widziałem, ale trailer robi niezłe wrażenie i spodziewałbym się raczej porządnego political-thrillera, niż nijakiego pseudo-dokumentu.
Niestety po lekturze moje uczucia były bliższe temu drugiemu. Zacznijmy od tego, że "Operację Argo" czyta się naprawdę nieźle. Dobre tempo akcji, konkretny wątek i prosta narracja. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że książka jest oparta na faktach. Operacja wydostania dyplomatów z Teheranu, którzy cudem zbiegli z ambasady opanowanej przez fundamentalistyczne bojówki, była jedną z najbardziej spektakularnych podczas zimnej wojny.
Technicznie lektura jest w porządku, ale fabularnie niestety nie porywa. Opisy koordynowania akcji są bez wyrazu, choć trudno odmówić agentom pomysłowości (zwłaszcza, że wszystko wydarzyło się naprawdę). Humorystyczne wstawki mogą bawić, ale tylko entuzjastów humoru koszarowego (np. rozpoznawanie drewnianych płytek Scrabble po układzie słoi) W rezultacie po ukończonej lekturze książkę odłożyłem bez poczucia niedosytu, ani tym bardziej bez podniesionego pulsu.
Najwyższy czas zasiąść przed ekranem telewizora i przekonać się, czy Affleckowska adaptacja się wybroni, bo książka mnie nie przekonała.