Cheryl Boone Isaacs, przewodnicząca Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, wydała oświadczenie, w którym poinformowała, że jest załamana i sfrustrowana brakiem rasowej różnorodności wśród tegorocznych nominowanych w najważniejszych, najbardziej prestiżowych kategoriach. Zapowiedziała też istotne zmiany wśród członków Akademii. Wszystko to w imię politycznej poprawności?
Na cztery kategorie aktorskie, wśród dwudziestu nominowanych, nie znalazło się ani jedno miejsce na czarnoskórego aktora lub aktorkę. Zresztą w niemal wszystkich najważniejszych kategoriach w tym roku będzie to wyścig białych z białymi. Rewelacyjne "Straight Outta Compton" jedyną nominację otrzymało za scenariusz, którego autorami są Andrea Berloff i Jonathan Herman, oboje biali. Nominację za "Creed: Narodziny legendy" - z czarnoskórymi reżyserem, scenarzystą i aktorem grającym pierwszoplanową rolę - otrzymał wyłącznie Sylvester Stallone.
No i w czym problem, zapytacie. Widocznie w tym roku nie było nie-białego aktora bądź aktorki, którzy zasłużyliby na nominację do Oscara.
Idris Elba w "Beasts of No Nation", Michael B. Jordan w "Creed", Portorykańczyk Benicio Del Toro w "Sicario" czy obsada "Straight Outta Compton" może i zagrali nieźle, ale widocznie inni byli od nich lepsi. Mówimy przecież o nagrodach przyznawanych za talent i osiągnięcia, nie za kolor skóry. Przecież nie o to chodzi, by doprowadzić do sytuacji, w której wśród nominowanych musi znaleźć się jeden Afroamerykanin, jeden Latynos, jeden Azjata i jeden Indianin, bo trudno byłoby wówczas wyróżnić rzeczywiście najlepszych danego roku artystów.
Nagrody tego typu nie mogą w pełni odzwierciedlać różnorodności społeczeństwa, to bez sensu. Nawet jeżeli dana populacja liczy 50% kobiet, założenie, że w związku z tym 50% statuetek musi przypaść kobietom jest bezzasadna, bo nie zachodzi tu żadna dająca się uzasadnić relacja.
A skoro tak, to problemu nie ma, prawda?
Niestety, nieprawda. I mityczna polityczna poprawność nie ma tu nic do rzeczy. Gdyby tego typu sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy, być może ostre słowa Cheryl Boone Isaacs, gniew Davida Oyelowo czy nawoływania Spike'a Lee i Jady Pinkett Smith do bojkotu tegorocznej "białej gali" byłyby przesadnymi reakcjami. Tymczasem jednak nie jest to wydarzenie precedensowe, analogiczne, żeby daleko nie szukać, miało miejsce w roku ubiegłym - wśród dwudziestu nominowanych w kategoriach aktorskich nie było żadnego Afroamerykanina lub Afroamerykanki.
Trudno zatem nie zauważyć, że problem istnieje. A by znaleźć jego genezę, starczy zerknąć na opracowane przez "Los Angeles Times" dane statystyczne dotyczące członków Akademii. W 94% to biali, w 77% - mężczyźni. Średnia wieku wynosi 62 lata, poniżej 50 lat jest tylko 14%. I choć Isaacs odkąd objęta przewodnictwo prowadzi działania zmierzające do wyrównania tych dysproporcji, to ewidentnie zmiany następują zbyt wolno, czego efektem są tegoroczne nominacje.
A skoro tak, to konieczne jest podjęcie dalszych, być może nawet drastycznych, kroków.
Bo o ile nonsensowne i zasadniczo niemożliwe jest, by nominacje do Oscarów przyznawane były zgodnie z demografią USA, o tyle skład komisji owe nominacje przyznającej powinien - przynajmniej z grubsza - odpowiadać różnorodności społeczeństwa.