Nasz kraj, choć powierzchnią i liczbą obywateli w skali świata co najwyżej średni, wydał kilku reżyserów zdolnych i kilku reżyserów modnych. W gronie tych drugich tryumfy święci od kilku lat Wojciech Smarzowski, odcinający wciąż kupony od sukcesu "Wesela".
I trudno się dziwić. "Wesele", jeśli nawet nie było filmem wybitnym, to w skali polskiego kina jest produkcją wartą zapamiętania. Udanie korespondowało nawet ze słynnym dramatem Wyspiańskiego i kto wie... Może za kilkadziesiąt lat będzie w takim duecie rozpatrywane jako jeden z wiernych symboli i etapów zmieniających się epok. Był alkohol, małe i wielkie dramaty, jedność czasu, miejsca, akcji, zabrakło tylko Chochoła, choć kandydatów do tej roli wcale nie brakowało.
To taki znakomity obraz polskiego społeczeństwa w krzywym, a przy tym bardzo krytycznym zwierciadle. Film zresztą do dziś figuruje w katalogach pod hasłem "komedia", choć był to dramat, dramat właściwy, w najczystszej postaci, wraz ze swoją gatunkową tendencją do bycia zabawnym tam, gdzie robi się aż nazbyt tragicznie. O tym zresztą miłośnicy kina często zdają się zapominać podobnie błędnie klasyfikując np. "Dzień Świra".
Podczas gdy Smarzowski ze swoją wynaturzoną wizją Polski i ludzkości, powinien być raczej gwiazdą awangardy i marginesu, szybko wyrósł na autorytet mainstreamu, który chce wierzyć w jego smętną wizję świata. Co ciekawe, mainstreamu także inteligenckiego, który najwyraźniej lubi poczuć się w kinie lepiej, trochę utaplać się w tym lokalnym naszym błocie z bezpiecznej perspektywy srebrnego ekranu. Ponarzekać na nas samych, z perspektywy wieszcza wyniesionego jakby ponad to, a który w swojej bezczelności będzie ten obraz nazywał potem jeszcze "sztuką".
Tyle na temat Smarzowskiego wiedziałem i mówiłem już po "Domie Złym", choć z każdą kolejną chwilą swej twórczej działalności reżyser dostarczał kolejnych argumentów przeciwko sobie samemu. Ten swój charakterystyczny naturalizm, mam wrażenie, dośpiewał sobie Smarzowski już po "Weselu". Kolejna produkcja to znów chlanie i rypanie, z wielką tragedią w tle, zaś rolę państwa młodych zastąpiła milicja. Miałem wrażenie, że oglądam ten sam film, który - jak na złość - z lewej i prawej krytycy obsypywali nagrodami. Tylko, że tu już ta weselna atmosfera wcale nie miała swojego uroku, oczekiwania fabularne były zaś wyższe niż w stosunku do podkoloryzowanego reportażu z biesiady. Niestety - scenarzysta ich nie zaspokoił.
Jakby tego było mało, rzekomo zupełnie inna, historyczna i ważna dla Polski "Róża" została okrzyknięta jeszcze większy hitem, który na dodatek "ukazuje twórczość Smarzowskiego w zupełnie nowym, historycznym świetle". Dziwi mnie to nowe światło, gdyż w dużym skrócie był to film o (znowu) chlaniu, (znowu) rypaniu, (znowu) umieraniu i (nowość) paleniu stodoły z akcją osadzoną krótko po wojnie. Tradycyjnie już dla Smarzowskiego film był przy okazji nieprzyzwoicie nudny i niezwykle mizernie wygląda na tle takiego "Pokłosia". Ledwie kilka miesięcy później Pasikowski udowodnił, że można nakręcić ważny film z historią* w tle, który ogląda się przy okazji wyśmienicie, w napięciu, bez konieczności duszenia się zmanierowaną tendencją do monotonnego przedstawiania fikcyjnej (a przynajmniej naciąganej) rzeczywistości.
Kwintesencją teorii, że reżyser zmierza donikąd jest "Drogówka", najnowsze dzieło artysty. Dostaliśmy w kinie dokładnie, ale to dokładnie to, czego można było się spodziewać, kiedy na plakatach z filmem po raz pierwszy pojawiło się nazwisko Smarzowski. Wiecie co jest w tym najgorsze? Że Drogówka chyba jako pierwsze jego dzieło, fabularnie miałaby szansę się obronić. Tam w tle naprawdę rozgrywa się dramat, a i może nawet namiastka jakiejś akcji, którą trudno nazwać życie na mazurskiej prerii. Niestety, smutna i ciekawa historia prosto z Polski ginie gdzieś pod zwałami odgryzionych genitaliów, rypania i chlania na potęgę. A kiedy pytam moich kolegów, nie byle kogo - palestra - ode mnie naprawdę tylko ciut ciut mniej błyskotliwi, co wynieśli z tego filmu, to padają głównie opinie o tym, że policja taka i owaka, a sama ciągle pije.
Jeśli miałbym być szczery, to nie jestem też wielkim entuzjastą pracy kamery, montażu, dźwięku czy ponurych filtrów (choć pasujących do konwencji) w dorobku filmowym reżysera. Żeby nie być jednak kompletnie krytycznym, mam sporą sympatię do jego konsekwencji w kwestii aktorów - obraca się w zasadzie w gronie kilkunastu sprawdzonych twarzy, niezwykle pasujących aparycją do jego tematyki filmów o polskich pyrach, od czasu do czasu - równie udanie - uzupełniając braki nowymi wzmocnieniami.
Mylę się w swojej ocenie popularnego reżysera i scenarzysty? Nie musicie mi tego udowadniać: wysokie oceny na Filmwebie, pochlebne opinie krytyków, splendor i uznanie w mediach jasno sugerują, że jestem w mniejszości. Notkę i swoje przemyślenia dedykuję tym kilku głosikom, które być może nieśmiało podzielają moją opinię na temat Wojciecha Smarzowskiego i jego twórczości, ale przy obecnej tendencji medialnej boją się do tego przyznać, jak gdyby mieli wdeptywać w ziemię samego Mickiewicza, co się przecież w imię zasad nie godzi.
Wojciech Smarzowski jest obecnie najmodniejszym polskim reżyserem, natomiast zupełnie nie rozumiem czemu ten kult nie spotyka się z jakimkolwiek oporem. W końcu nawet jeśli kogoś urzeka ta naturalistyczna, momentami może nawet trochę turpistyczna, wizja lokalnego świata, to jednak chyba nawet fani reżysera muszą dostrzegać pewną wtórność, próbę serwowania treści na jedno kopyto, bez pomysłu czy coraz bardziej bijącą z tych filmów nudę, które bez wódki i rypania bywają czasem nagie, a czasem ("Drogówka") byłyby bez nich o wiele lepsze. Dajcie znać jak jest - i czemu.
*jak większość historyków, tak i ja nie jestem w stanie ustalić jaka była prawda z historią, która zainspirowała autorów "Pokłosia" - odcinam się od tej dyskusji, dla mnie to po prostu świetnie zrobiony film eksterytorialny o bardzo złych ludziach