REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Dzieje się

A jak tam wasza kwarantanna? „Ulisses” przeczytany? Kurs szwedzkiego zaliczony? O FOMO w czasach pandemii

O tym, że obserwując w mediach społecznościowych perfekcyjne profile celebrytów i tzw. influencerów, można złapać doła, wiadomo nie od dziś. W czasie pandemii jest to o tyle niebezpieczne, że stwarza dodatkową presję — bo jedni wykorzystują czas kwarantanny na nadrobienie książkowych zaległości, czy kinowej klasyki. A przecież właśnie teraz jesteśmy szczególnie narażeni na spadek formy i obniżone samopoczucie. 

25.05.2020
12:52
pademia fomo perfekcjonizm podczas kwarantanny
REKLAMA
REKLAMA

Wraz z nastaniem pandemii i związanej z nią izolacji społecznej, która zamieniła nasze mieszkania w pełne wygód (w końcu mamy internet, a w rurach płynie ciepła woda) więzienia, pojawiła się „pokusa”, by czas ogólnonarodowej kwarantanny wykorzystać maksymalnie produktywnie. Gdyby ten szlachetny pomysł ograniczał się tylko do sumiennego wykonywania pracy w trybie zdalnym (kto choć raz nie przebimbał godzin pracy w domu na przeglądaniu memów niech pierwszy rzuci kamieniem), nie widziałabym w tym nic złego.

Praca zdalna: oczekiwania kontra rzeczywistość

I tutaj cała rzecz się komplikuje: po pierwsze, każdy kto ma doświadczenie pracy zdalnej, wie, że samodyscyplina oraz utrzymanie sztywnych granic między życiem zawodowym i prywatnym wymaga porządnych pokładów energii - praca freelancera tylko czasami wygląda jak na instagramowych storieskach, w których królują klimatyczne zdjęcia laptopa ustawionego między książkami w towarzystwie sojowej latte. Po drugie, taka wizja wolnego czasu w domu, który jest efektem pewnego przymusu, a nie naszego osobistego wyboru, może generować presję, by za wszelką cenę nie „zmarnować” tych nadprogramowo spędzanych w mieszkaniu godzin. 

 class="wp-image-406693"

A Wy? Jakie ambitne plany mieliście na „koronaferie”?

Sama jeszcze kilka tygodni temu chętnie publikowałam w mediach społecznościowych fotki, na których radośnie uśmiecham się z głębokiego fotela uszaka, trzymając w ręku pierwszy tom „Archipelagu GUŁAG”. Och, jakie miałam wówczas ambitne plany! Oprócz obszernego tomiszcza autorstwa Sołżenicyna, na mojej nocnej szafce wylądowali jeszcze Sapkowski (bo trochę głupio pisać o kulturze i nie wiedzieć, o co właściwie kaman z „tym Geraltem”) i anglojęzyczne wydanie baśni Andersena (bo o znajomość języka obcego trzeba dbać - a kiedy jak nie teraz?). Jeśli przerywałam lekturę ambitnych książek, to tylko po to, żeby zatopić się w polskiej szkole dokumentu i nadrobić klasykę rodzimego kina (swoją drogą bardzo polecam ofertę Ninateki i strony www.dokumentcyfrowo.pl, gdzie można znaleźć prawdziwe perełki).

Nie dajmy sobie wmówić, że siedzenie w domu też można zepsuć.

Na efekty tego swoistego „intelektualnego przestymulowania”, nie trzeba było długo czekać. Nagle okazało się, że zalewająca mnie zewsząd fala ofert kulturalnych w trybie on-line jest tyleż atrakcyjna, co w pewnym sensie… destrukcyjna. Coś na zasadzie pandemicznego FOMO (z ang.  fear of missing out), które z każdą kolejną udostępnianą w internecie atrakcją w postaci premier, nowości czy koncertów on-line udowadnia ci, że spieprzyć można nawet zwykłe siedzenie w domu.

Zdanie sobie sprawy z tego, że pandemia i umierający dookoła ludzie to naprawdę dla nas wszystkich trudny czas, a nie „koronaferie”, może być bardzo uwalniające. Dlatego jeśli zdecydujemy się dziś sięgnąć po „Ulissesa” lub trzytomową „Historię filozofii” Tatarkiewicza albo nadrobić filmowe arcydzieła Bergmana, zastanówmy się dwa razy. Albo przynajmniej zachowajmy równowagę i niech na każde ambitne kulturalne wyzwanie przypada choć jedna porcja kultury w wersji light. Dając przykład, zacznę od siebie i po skończeniu tego tekstu, z przyjemnością zerknę na powtórkowy odcinek „Kuchennych rewolucji”.

REKLAMA

P.S. Wszystkim nadal nieprzekonanym do tego, że czasem naprawdę warto się ponudzić, polecam ten uroczy wpis z strony o jakże wymownej nazwie „Nieumienie w życie”:

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA