Absolutna rewelacja, Beatlesi na dopalaczach, dance-funkowy festyn świetnych dźwięków i melodii. To tylko kilka określeń, które pasują do nowego dzieła Panic! At The Disco. "Pray For The Wicked" to bez wątpienia jedna z najlepszych rozrywkowych płyt ostatnich lat.
OCENA
Panic! At The Disco są na moim celowniku już od dawna. Już kiedy startowali, wyróżniali się w tłumie nijakiego popu i miałkiego radiowego rocka. Zaczynali wprawdzie od mocnych wpływów emo, ale już ich druga płyta, "Pretty. Odd." pokazała, że patrzą w stronę elektryzującej mieszanki rocka i popu spod znaku Davida Bowiego, The Beach Boys oraz Queen.
Przez lata Panic! At The Disco przechodzili parę zmian muzycznych i kadrowych. Obecnie pod owym szyldem znajduje się... tylko założyciel kapeli, czyli Brendon Urie.
Z pełnoprawnej grupy zrobił się więc projekt solowy. Urie od samego początku był mózgiem zespołu i do tego jest piekielnie zdolnym kompozytorem, pisarzem i multiinstrumentalistą. Fakt, że mamy do czynienia z jednoosobowym składem, w niczym nie umniejsza płycie "Pray For The Wicked". Powiedziałbym wręcz, że paradoksalnie Panic! At The Disco zyskało dzięki temu więcej powietrza, przestrzeni, swobody. Urie obecnie ograniczony jest już tylko i wyłącznie swoją własną wyobraźnią i umiejętnościami. A te są ponadprzeciętne.
Słychać to już w (Fuck) A Silver Lining, od którego startuje album. Na początek krótkie i nastrojowe oldschoolowe intro na okriestrę, przenoszące słuchacza w klimaty Franka Sinatry, a potem nagle spada na nas deszcz bogatych aranży na gitarę i klawisze oraz fantastyczny refren, tyleż samo teatralnie podniosły, co pełen nieskrępowanej zabawy i luzu.
Tak samo jest w Hey Look Ma, I Made It czy High Hopes, które sprawiają, że Brendona Urie spokojnie można posadzić obok Justina Timberlake’a na tronie najlepszych kompozytorów w muzyce pop. Urie w dodatku ma znakomite wyczucie budowania przestrzeni dźwiękowej, która sprawia, że słuchacz po prostu zatapia się w jego muzycznych impresjach.
Jest w jego pomysłach miejsce i na bezstresową zabawę, zajmującą opowieść, jak i niemalże operowy rozmach. Urie dobrze wie, jak napisać świetną melodię, która łatwo wpada w ucho, ale i potrafiącą się w nim dłużej utrzymać, bez poczucia obcowania z tworem niskich lotów.
Urie nakłada na siebie całą masę barwnych dźwiękowych warstw niczym pełne swagu szaty geniusza-ekscentryka, który dobrze wie, że wygląda po prostu bardzo dobrze.
Czego tu nie ma! Bombastyczne elektroniczne pasaże, cięte gitarowe riffy, szalone orkiestracje, fantastyczna rytmika.
Aranżacje są na tyle ciekawe i bogate, że pomimo iż większość kawałków na płycie trwa poniżej 3 minut, nie ma się poczucia, że są za krótkie i nie pozostawiają uczucia niedosytu. Udaje im się za to sprawić, że chce się do nich wracać w kółko. Dancing’s Not a Crime, albo One Of The Drunks, który brzmi jak nieślubne dziecko The Beach Boys i ABBY, należy do takich utworów. Spróbujcie tylko skutecznie powstrzymać się choćby tupania nogą – niemożliwe.
"Pray For The Wicked" to króciutka płyta. Trwa prawie 35 minut. Ale to absolutnie wystarcza, by zatopić słuchacza w istnej fali dźwięków, bogactwa motywów, fantastycznych pomysłów, aranży i melodii, które zapadną wam w pamięci na dłużej. Do (Fuck) A Silver Lining, Hey Look Ma, I Made It i King of the Clouds sam będę wracał, I to często. O ile na artpopowe płyty w ostatnich latach nie możemy narzekać – twórcy ambitniejszego popu, jak Lorde, Lana Del Rey czy Roisin Murphy, dostarczają znakomitej muzyki – tak ciągle mam niedosyt dobrego, ale też i bezpretensjonalnego popu. Panic! At The Disco właśnie zapełnił tę lukę.
"Pray For The Wicked" pędzi w zawrotnym tempie (dopiero ostatni kawałek, Dying in LA to pełnoprawna ballada) i dostarcza całą masę wybornej zabawy. To album, którego absolutnie nie można przegapić.