Gdy tylko słyszę o kolejnym sitcomie w mojej głowie zaczynają się pojawiać czarne myśli. To się nie może udać, nie wiem dlaczego, ale dobrych sitcomów już się chyba nie robi. Nikt nie wie jak ten gatunek porządnie ugryźć. Śmiech z puszki już się przejadł? Chyba tak, a "Partners" są na to dowodem.
Stacja Fox do swojego sitcomu zaprzęgła aktorów, po których można by spodziewać się naprawdę wiele dobrego. Jeżeli chodzi o komedię, duet Kelsey Grammer („Frasier”, „Cheers”) oraz Martin Lawrence (Bad Boys, Agent XXL) powinien spokojnie unieść ten ciężar gatunkowy. Jednak nawet takie doświadczone gwiazdy nic nie poradzą, gdy pomysł na serial i scenariusz do niego jest totalnie skopany. Właściwie zastanawia mnie, co ci aktorzy myśleli, gdy tylko przeczytali pierwsze dialogi. Że to koniec ich kariery?
"Partners" jest sitcomem nieśmiesznym, czyli wpisuje się bardzo popularny ostatnio trend. Sitcomów bez pomysłu i polotu co jakiś czas przybywa, potem znikają, pojawiają się kolejne. Przewiduję, że "Partners" pewnie też zbyt długo w ramówce Fox nie pozostanie. Przede wszystkim dlatego, że fabuła "Parnters" jest odgrzewanym kotletem. Dwa lata wcześniej, CBS emitowało serial o dokładnie tym samym tytule, tyle że tam bohaterami byli architekci, a w "Partners" Foxa prawnicy.
Allen Braddock (Grammer) jest adwokatem zwolnionym z firmy przez własnego ojca i trudno dziwić się tej decyzji, ponieważ Braddock jest utożsamieniem wszystkich negatywnych stereotypów o prawnikach – jest cwany, chciwy i w większości przypadków kieruje się tylko własnym dobrem (zyskiem). Po raz pierwszy Braddock i (jego przyszły partner) Marcus Jackson (Lawrence) spotykają się na sali sądowej – Braddocka sąd skazuje na odpracowanie swoich niegodziwych sztuczek adwokackich, natomiast Jackson broni się we własnej sprawie rozwodowej.
Jackson jest typem kozła ofiarnego, a Braddock cwaniaczkiem, rozumiecie ten humor polegający na konflikcie charakterów? Po tym jak Jackson okazuje się „mięczakiem”, który prawdopodobnie oddałby żonie cały swój dobytek, Braddock postanawia mu pomóc i wygrać jego sprawę. Jakimś cudem, tak dobrzy aktorzy jak Grammer i Lawrence kompletnie nie potrafią kompletnie zabawić widza. Ich twarze wyglądają na znudzone – chociaż przyczynę tego upatruję w tym, że panowie zdali sobie sprawę z tego, w jakim gniocie grają. Braddock i Jackson to bohaterowie wycięci z papieru, którzy reprezentują albo pozytywne cechy, z którymi łączy się bezradność, albo negatywne cechy (czyli cwaniactwo).
W "Partners" nie ma absolutnie mowy o jakimś iskrzeniu między postaciami. Lawrence i Grammer grają tak, jakby byli w serialu za karę i nie chciało im się robić, co mogłoby podnieść poziom produkcji. O reszcie bohaterów nawet nie wspominam, bo są całkowicie szarzy i niezapamiętywalni. Do scenariusza wrzucono po prostu typowego białasa, który jest asystentem Jacksona i typową afroamerykańską rodzinę, której schemat znamy z wielu sitcomów – córka z głową w chmurach i mamuśka (i babcia jednocześnie) stąpająca twardo po ziemi. Stereopty goni stereotyp, i tak do końca odcinka.
Cała „śmieszność” "Partners" opiera się na żenujących one-linerach, które wszędzie chyba już widziałem i słyszałem. W zasadzie, jakby się tak dobrze zastanowić, "Partners" jest dosyć smutnym serialem. Oglądanie jak dwaj aktorzy - odnoszący niegdyś sukcesy – starają się być zabawni przyprawia o dreszcze i sprawia, że ma się ochotę poklepać Grammera i Lawrence’a po ramieniu mówiąc: „no już dobrze, może kiedyś będzie lepiej”.