Pearl Jam skończyli się na „Ten”. „Gigaton” tego nie zmienia, ale warto posłuchać nowego krążka gigantów grunge’u
Pearl Jam zauważalnie zwolnili tempo. „Gigaton” to dopiero ich drugi krążek na przestrzeni ostatnich 10 lat. Choć nie należy szukać na nim muzycznego objawienia, to najwierniejsi fani powinni być nim usatysfakcjonowani.
OCENA
Moje spojrzenie na Pearl Jam jest o tyle obiektywne, że nigdy nie byłem przesadnym fanem tej kapeli. Może wynika to z tego, że sam grunge to nie moja muzyka. W każdym razie wydaje mi się, że potrafię docenić dobre rzemiosło. A z takowym mamy do czynienia w przypadku zespołu z Seattle. Sęk w tym, że dla mnie jest to kapela jednej płyty – jest nią „Ten”. Album naprawdę wielki, od strony lirycznej i muzycznej. W momencie swojej premiery pełen świeżości i nowej energii, jakiej potrzebowała muzyka rockowa po kolorowych latach 80.
Natomiast każdy kolejny krążek Pearl Jam to właściwie swoiste muzyczne post scriptum do „Ten”. Eddie Vedder i spółka nie byli w stanie pokazać światu nic ponad to, co przedstawili na swoim debiutanckim albumie. Nie każdy w końcu musi wydawać albumy co dwa-trzy lata. Są muzycy, którzy mają pomysły wystarczające na jeden album i tyle. Dla mnie Pearl Jam to właśnie taka kapela. Nie twierdzę, że kolejne albumy po „Ten” były słabe (bo nie były), ale nie wnosiły kompletnie nic ponad debiut. I trochę tak samo jest z „Gigaton”.
To nie jest w żadnym razie zły album. Ale też nie jest tak, że zachwyci was i porwie do swojego dźwiękowego świata na długie godziny.
Na pewno jest to krążek nierówny. Zaczyna się bardzo dobrze. Otwierający „Gigaton” Who Ever Said to mocny, dynamiczny wstęp, z wpadającym w ucho, energetycznym refrenem, ciekawą zmianą tempa w połowie i nadal znakomitym wokalem Veddera, który z każdym kolejnym rokiem nabiera jeszcze więcej wyrazu.
Z Superblood Wolfmoon mam drobny problem. Z jednej strony to koncertowy wymiatacz, ale z drugiej brzmi trochę jak lekko podrasowany kawałek z repertuaru Kings of Leon. Dance of the Clairvoyants to z kolei mała rewolucja w obrębie Pearl Jam. Oparty na elektronicznym beacie brzmi niemalże jak miks Bryana Ferry’ego, Talking Heads i Roberta Palmera z połowy lat 80. Wypada nieźle, ciekawi mnie tylko, jak przyjmą go fani PJ. Jak dla mnie jest trochę niespójny względem reszty albumu. Z jednej strony oczekuje się od zespołu, by na swoim jedenastym krążku pokazał coś nowego, ale wypadałoby, żeby to było jakoś lepiej przemyślane w kontekście całości.
Quick Escape za to powraca na właściwe tory, zachwycając przede wszystkim inżynierią dźwiękową. Zalecam słuchanie go na dobrym sprzęcie bądź słuchawkach, w wersji na żywo też może brzmieć fantastycznie. Kończąca utwór solówka gitarowa tworzy z sekcją rytmiczną wyjątkową soniczną podróż.
Ale tuż po nim dostajemy pozbawione wyrazu Alright i Seven O’Clock utrzymane w balladowym tempie. Następnie szybsze Never Destination i Take The Long Way, które uderzają w bardziej rockandrollowe motywy, ale w dość odtwórczym i mało interesującym stylu.
Comes Then Goes sprawił, że miałem poczucie deja vu – mianowicie, że już kiedyś słyszałem tę melodię, ten refren, ten kawałek. Kończący album River Cross z kolei brzmi jakby został wyjęty z repertuaru Petera Gabriela.
Słuchając „Gigaton” miałem wrażenie, że jest to krążek za długi. Zamiast 12, powinien mieć z 8 kawałków. Wyszłoby to całości na dobre.
Jeśli się skusicie na odsłuch, na pewno spędzicie z albumem miłe chwile, szczególnie jeśli jesteście fanami Pearl Jam i Eddiego Veddera. Krążek zyskuje z czasem i kolejnym przesłuchaniem, ale i tak nie wynosi się powyżej niezłej klasy średniej. Jeśli wam to wystarczy, to nie powinniście się rozczarować.