"Selfie" to serial, który daje wiele powodów, by go nie lubić i uznać za telewizyjną, głupiutką papkę. Z początku myślałem, że jedynym uczuciem, jakie będzie mi towarzyszyć w trakcie seansu będzie zgorszenie i wstyd. Prawda jednak okazała się zupełnie inna, ponieważ "Selfie" naprawdę polubiłem i wyczułem w nim spory potencjał, choć zdaję sobie sprawę z jego wad. Guilty pleasure? Jak najbardziej.
W Internecie można natknąć się na wypowiedzi, że "Selfie" to w zasadzie współczesna wariacja na temat "Pigmaliona" (1938) oraz "My Fair Lady" (1964) i jest to bardzo słuszne porównanie. Ponieważ w tych dziełach mamy do czynienia z inteligentnym mężczyzną, który stara się poskromić prostą kobietę i przemienić ją w kogoś lepszego. W "Selfie" mamy do tego dodany kontekst social media (Instagram i Facebook w smartfonie) i uzależnienie od zaistnienia w wirtualnym świecie, czyli historia przeniesiona wprost do XXI wieku.
Co więcej, nawet para głównych bohaterów nazywa się bardzo podobnie, jak ci z "My Fair Lady". Zamiast Elizy Doolitle (Audrey Hepburn) mamy Elizę Dooley (Karen Gillan), oraz zamiast Henry’ego Higginsa (Rex Harrison) - Henry’ego Higgsa (John Cho). Zatem ambicje twórców "Selfie" sięgają dosyć wysoko, ponieważ chcieli stworzyć dzieło równie uniwersalne, co "Pigmalion". Wrzucenie w to wszystko internetowego slangu trochę może temu przeszkodzić, ale sam proces przemiany głównych bohaterów będzie ponadczasowy.
Bo widzicie, Eliza jest zagubioną duszą, która po byciu „butt” (brzydulą) stała się pięknym łabędziem, tyle że w trakcie metamorfozy pogubiła się i zewnętrzna powłoka stała się dla niej najważniejsza. Chęć eksponowania własnej osoby znalazło ujście w robieniu „selfie” i publikowaniu statusów z każdej możliwej czynności, a to dodatkowo odbiło się na wplątywaniu hashtagów w każdą wypowiedź. Wirtualne „ja” odgrywało najważniejszą rolę w życiu bohaterki, dopóki nie obróciło się przeciwko niej. Po niemiłym wypadku i utwierdzeniu się w przekonaniu, że „bycie zaprzyjaźnionym z kimś nie oznacza posiadania przyjaciół”, Eliza zwróciła się o pomoc do Henry’ego (świeżo poznanego kolegi z pracy) o zmianę własnego wizerunku.
I na tym mógłbym zakończyć streszczanie fabuły, ponieważ kontynuowanie tego zabiegu jedynie popsułoby wasz odbiór serialu. Jak jednak możecie się spodziewać, Henry podjął wyzwanie, a cała historia opiera się na przemianie Elizy z „bota” w normalną osobę. Co oznacza w praktyce zamianę robienia „selfie” w każdej możliwej sytuacji na small talk, przynajmniej na początek. Morał z tej bajki jest taki, że social media nigdy nie zastąpią realnego życia, a ilość znajomych na Facebooku, nie przekłada się na prawdziwe przyjaźnie. Banał? Oczywiście, że tak, ale to nie przeszkadza w tym, że uważać "Selfie" za całkiem mądrą komedię.
Serial opiera się na uproszczeniach i generalizacji, że korzystanie z Instagrama jest złe i można się od tego uzależnić, zrywając jednocześnie kontakt z rzeczywistością, ale w zasadzie na tym opiera się właśnie humor i przesłanie "Selfie". Problem jest tutaj mocno przerysowany, ale o to właśnie chodzi. W innym przypadku, Eliza nie byłaby żadnym punktem odniesienia dla widza. Jej postać nie jest kimś „normalnym”, tylko skrajnym przykładem, tak jak w bajkach. Jednak cała ta, bądź co bądź, moralizatorska otoczka kłóci się lekko z akcją promocyjną ABC. Bowiem amerykańska stacja promuje swój serial chyba we wszystkich mediach społecznościowych.
Moje rozterki związane z "Selfie" wiążą się jednak z czymś innym. Otóż całą winę za powstanie złej Elizy obarczane są social media i nie bierze się pod uwagę tego, że bohaterka po prostu sama z siebie jest egoistką i nawet bez pomocy Twittera czy Instagrama, byłaby okropną, antypatyczną osobą. Można by również przyczepić się do jednowymiarowości Henry’ego, ale sądzę, że w dalszych odcinkach główne postacie zostaną wzbogacone o parę warstw osobowości.
Na pochwałę natomiast zasługują aktorzy, zarówno Gillan, jak i Cho grają naprawdę dobrze i wydają się idealnie pasować do swoich postaci, które bardzo łatwo da się polubić. Poza tym czuć między tą dwójką iskrzenie, które zapewne w dalszych odcinkach znajdzie ujście w powolnym zakochiwaniu się Elizy i Henry’ego w sobie. Pozytywne odczucia budzi także humor zawarty w "Selfie", który momentami jest dosyć prostacki – np. wyśmiewanie nadużywania hashtagów –ale mimo to lekkostrawny i rzeczywiście powodujący niewymuszony uśmiech na twarzy, choć to zdarza się póki co rzadko.
Pewnie "Selfie" zmierza do tego, żeby być w jakiejś mierze komedią romantyczną, ale absolutnie mi to nie przeszkadza i ja to kupuję w ilościach hurtowych. Z pewnością nie będziemy mieli do czynienia z czymś tak nieambitnym i sztampowym jak "Manhattan Love Story".