Sprawny niczym Solid Snake. Równie morderczy co John Wick. Z większą liczbą zabitych na koncie niż Rambo. Przed wami Black Kaiser. Płatny zabójca. Bohater najnowszego filmu Netfliksa, „Polar”.
OCENA
Jeśli oglądaliście zwiastun filmu „Polar” bądź czytaliście nowelę graficzną wydaną przez Dark Horse Comics pod tym samym tytułem, to mniej więcej wiecie czego się spodziewać po najnowszym filmie spod szyldu Netflix Original. To nie ta sama liga co „John Wick”, choć filmy te łączą podobne postaci i schematy fabularne. Z filmami Quentina Tarantino też nie ma co porównywać. Ale mimo tego, gdy już zaakceptujemy fakt, że mamy do czynienia z niskobudżetowym kinem klasy B w formacie telewizyjnym, to „Polar” jest w stanie całkiem udanie zabawić widownię.
O ile oczywiście gustujecie w pełnych krwi i brutalności historiach o płatnych zabójcach.
Punkt wyjścia „Polar” wcale nie jest taki zły. Na tle innych tego typu historii wypada wręcz interesująco.
Organizacja przestępcza, która zatrudnia najbardziej niebezpiecznych i skutecznych płatnych zabójców na świecie, postanawia złamać jedną ze swoich żelaznych zasad. Gdy pracujący dla nich mordercy kończą 50 lat, przechodzą na emeryturę, a wówczas mafia musi wypłacić im pieniądze, które ci zgromadzili przez lata współpracy. Przeważnie są to kwoty idące w miliony dolarów. Zamiast więc je wypłacać, firma wynajmuje innych zabójców, by ci „sprzątnęli” niewygodnych kolegów po fachu. Wtedy kasa będzie mogła zostać tam, gdzie – jak niektórzy twierdzą – jest jej miejsce. Kiedy jednak przychodzi kolej na Duncana Vizlę, znanego jak Black Kaiser, sytuacja dramatycznie się komplikuje.
Resztę możecie sobie sami dopowiedzieć, nawet bez oglądania filmu. I pewnie niewiele się pomylicie. Ale, na dobrą sprawę, tu nie chodzi wcale o wymyślną fabułę, nieoczekiwane zwroty akcji, ani wielkie kreacje aktorskie.
„Polar” to niezobowiązujące kino akcji, które dostarcza prostą rozrywkę, podaną na tyle bezpretensjonalnie i z wyraźnym przymrużeniem oka, że można na nim spędzić w miarę udane 2 godziny.
Reżyser, Jonas Åkerlund, świadom komiksowego i specyficznego rodowodu tej opowieści, sprawnie bawi się formą i operowaniem przemocą na ekranie. „Polar” nie ma oczywiście tej samej wizualnej maestrii oraz kapitalnej ścieżki dźwiękowej co „John Wick. Brak mu też formalnej wirtuozerii pierwszego „Kingsmana” czy choćby „Kick-Assa”. To, co najwyżej, młodszy i uboższy brat powyżej wymienionych. Co nie oznacza, że brak tu efektownych scen. Wprawdzie żadna sekwencja pojedynków czy strzelanin raczej nie zapadnie wam w pamięć na dłużej, ale też, biorąc pod uwagę ograniczenia budżetowe, nie można odmówić twórcom tego, że przygotowali dla widzów rzetelnie skrojonego akcyjniaka. W dodatku z lekko komediowym zacięciem, choć w drugiej połowie filmu autorzy nagle postanowili z niego kompletnie zrezygnować.
Åkerlund umiejętnie gra kolorami i nie tylko mowa tu o krwistej czerwieni, choć tej nie brakuje. Sama przemoc czy postać głównego arcyłotra, Mr. Bluta, są tu komiksowo przerysowane, ale spełnia to swoją rolę, o ile oczywiście podchwycimy konwencję i stylistyczny nawias.
Poziom filmu podnosi sam Mads Mikkelsen. Nie pierwszy to raz, gdy aktor wciela się w milczącego brutala. Tym razem także robi to z gracją i klasą.
Jego zmęczone spojrzenie i wyraz twarzy idealnie pasują do człowieka, który większość życia spędził na zabijaniu na zlecenie. Niewielu znam aktorów, którzy potrafią wiarygodnie odtworzyć tego typu „bohaterów”, a Mikkelsen należy do tego grona.
Co ciekawe, na drugim planie towarzyszy mu w filmie Vanessa Hudgens w roli, w jakiej jej chyba jeszcze nie widzieliście. Gra stonowaną, wystraszoną i tajemniczą sąsiadkę głównego bohatera. Widzimy ją praktycznie bez makijażu, w niemalże depresyjnym stanie i z ewidentną traumą, która ją niszczy od środka. Całkiem przekonująca kreacja, tym bardziej jak na tego typu kino.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Polar” to wulgarna i brutalna jatka dla fanów gatunku, którzy nie oczekują filmu na miarę „Pulp Fiction”, nie zgrzytają zębami na sceny czyniące z kobiet obiekty seksualne i nie odwracają wzroku na widok przygważdżania ludzi do ścian czy wbijania szpikulców w oczy.
Ja, świadom wad tego filmu, bawiłem się na nim zaskakująco udanie. Raczej nie planuję do niego wracać, ale też nie mam poczucia zmarnowanego czasu. Autorzy zostawili otwartą furtkę na kontynuację, aczkolwiek skłamałbym twierdząc, że na nią czekam z zapartym tchem.