Halo, Polsko — mamy problem. I wcale nie chodzi o awanturę wokół Kazika. Czy jesteśmy gotowi na polską falę #MeToo?
Zamiast po raz setny emocjonować się piosenką Kazika i tym, jak poszczególne środowiska rozgrywają nią swoje interesy, czas wreszcie skupić się na tym, co afera z Listą Przebojów Trójki chcąc nie chcąc skutecznie przyćmiła. Głęboki kryzys dotyczący seksualnego wykorzystywania nieletnich nie przyszedł nagle, ale zarówno „Zabawa w chowanego” braci Sekielskich, jak i „Nic się nie stało” Latkowskiego, wydobyły go na zewnątrz, obnażając słabość nas wszystkich: polityków, kościelnych hierarchów i dziennikarzy. Bo niemówienie o złu jest przykładaniem do niego ręki. Bez względu na to, czy sprawca nosi koloratkę, czy buja się po hipsterskich klubach.
Ostatni tydzień był prawdziwym rollercoasterem dla wszystkich, którzy choć trochę interesują się bieżącymi wydarzeniami w kraju. W minioną sobotę bracia Sekielscy opublikowali film „Zabawa w chowanego”, czyli drugą część trylogii o problemie pedofilii w Kościele katolickim, a zaledwie kilka dni później Telewizja Polska wyemitowała reportaż Sylwestra Latkowskiego „Nic się nie stało”, który również skupia się na kwestii nadużyć seksualnych, tyle że w showbiznesie (choć tytuł sugerowałby raczej, że to film o wzlotach i porażkach naszej narodowej kadry).
Na domiar i tak silnych wrażeń, oba tytuły (choć ze względu na zbieżność czasową większe konsekwencje odczuwają Sekielscy) zostały przyćmione sobotnią awanturą w radiowej Trójce, wywołaną słynną już piosenką Kazika Staszewskiego, który — jak to on— mając za nic polityczne i społeczne konwenanse, pozwolił sobie na parę subtelnych przytyków w stronę władzy (zresztą nie pierwszy raz i wobec każdej władzy, co udowadnia w swoim obszernym tekście Konrad Chwast).
Przed nami gigantyczne lekcje do odrobienia.
Trzydniowe wzmożenia medialno-polityczne mają jednak to do siebie, że w dużej mierze są po prostu biciem piany, a czasem po prostu grą znaczonymi kartami. Z obu filmów — Tomasza i Marka Sekielskich, jak i Sylwestra Latkowskiego — wyłania się obraz patologii, która powinna wymusić na władzach (i państwowych, i kościelnych) zdecydowaną reakcję. Tymczasem, jak to zwykle bywa, w ruch poszło parę ostrzejszych zdań i padło kilka deklaracji podjęcia kroków naprawczych. Czy to jednak nie kolejne działania pozorowane? Czy w publicznej debacie znowu nie wracamy do punktu wyjścia, w którym dwie strony sporu są tak zajęte przerzucaniem się oskarżeniami (i odpowiedzialnością), że właściwie już dawno straciły sprzed oczu meritum problemu, którym jest przecież dobro ofiar?
Powiedzmy sobie wprost: gdyby miały powstać odpowiednie piony śledczych, obiecywane komisje urzędników i zespoły zajmujące się ostrymi reakcjami w Kościele, miałoby to miejsce już parę lat temu. Film Latkowskiego przeleżał swoje na półkach TVP (czekając na Sekielskich?), a jego główne tezy wybrzmiewały już nie raz — zarówno w artykułach dziennikarzy śledczych, jak i książkach, które trafiały na rynek księgarni. Struktury postawione dziś na baczność mogły od dobrych paru lat działać i wykazywać swoją skuteczność. Ale nic takiego się nie działo. Z kolei film Sekielskich opisujący korporacyjny układ w Kościele, gdzie ważniejsze od wyjaśnienia sprawy była rozumiana w chory sposób troska o wizerunek instytucji, nie odkrywa Ameryki, ale udowadnia, że na poziomie mentalności nie zmieniło się wiele. I choć część diecezji współpracuje dziś z organami ścigania, realnie pomaga ofiarom (odszkodowania, wsparcie psychologiczne) i nie ucina działań oddolnych inicjatyw (takich jak np. telefon zaufania działający w ramach akcji „Zranieni w Kościele”), to na poziomie myślenia strukturalnego lekcje do odrobienia są gigantyczne.
Przemoc karmi się milczeniem: moim i twoim
Obawiam się, że po raz kolejny dajemy się wciągnąć do emocjonującej gry, w której znaczone karty widać z daleka. I tak jedni próbują filmem Latkowskiego spychać odpowiedzialność z Kościoła na wszystkie grupy społeczne, tak z kolei inni zamykają uszy i oczy, gdy tylko usłyszą nazwisko celebryty czy artysty, z którym akurat im po drodze: politycznej, biznesowej… Jedni będą udawać, że nie wiedzieli, dlaczego ksiądz był przenoszony co pół roku z parafii na parafię, a drudzy, że nie mieli pojęcia, co dzieje się w ich ulubionym klubie nocnym. Milczenie jest tu absolutnie ponadpartyjnym elementem patologicznego konsensusu. A że na to wszystko nakłada się jeszcze kolejna odsłona maratonu kampanii wyborczych, to efekt jest dość oczywisty. Przeciąganie liny trwa w najlepsze, cierpią na tym tylko ofiary, których los staje się kartą przetargową do wielu małych i doraźnych celów.
Polska nie jest gotowa na #MeToo. Jeszcze do tego nie dojrzeliśmy?
W takiej układance nie ma szans na żadną odsłonę ruchu #MeToo w polskiej wersji. Nawet biorąc pod uwagę to, jak trudne dla prokuratorów do zweryfikowania i udowodnienia są to przestępstwa (zwłaszcza po latach), nawet zwracając uwagę na problem zmowy milczenia w poszczególnych korporacjach (od tej z koloratkami u szyi po tę z blaskiem kamery u boku), wydaje się, że utopilibyśmy dziś każdą taką historię w codziennej naparzance dwóch uli, jak barwnie ujął to w „Polityce” (kiepskim skądinąd filmie Patryka Vegi) jeden z głównych bohaterów. Nie dorośliśmy do zmierzenia się z problemem na poważnie, bez ściemniania i odgrywania dawno rozpisanych ról, do rewolucji myślenia na poziomie społecznym — jak choćby w USA — nie dojdzie, przynajmniej nie dziś.
A los ofiar, wykorzystywanych chłopców i dziewcząt? Owszem, kilka fundacji - i chwała im za to! - zostanie uruchomionych, choć raczej wbrew (w najlepszym razie - przy milczącym chłodzie) niż przy aprobacie instytucji i struktur, które mogłyby to finansować i rozwinąć. Być może kilku potencjalnych sprawców będzie miało dziś w sobie więcej obaw i strachu o konsekwencje swojego zachowania. To dużo, a zarazem dramatycznie mało, ale w życiu publicznym, które działa od zrywu do zrywu, od afery do afery, na całościowe spojrzenie nie ma dziś szans.