Orwell miał rację, twórcy "Big Brothera" zresztą też. Teraz, gdy nawet "misyjna" Telewizja Polska ma swoje reality show, programy tego typu opanowują Internet. Kiedy w wielu z tych szołów aktualnie największą atrakcją jest seks, w końcu najciekawszym ich punktem stanie się... zabijanie.
Idea to niezbyt nowatorska, widziana już choćby ponad dwadzieścia lat temu w "słynnym" Uciekinierze z umięśnionym Schwarzeneggerem w roli głównej. Wraz z rozwojem mediów ten temat staje się jednak znowu nośny. No i mamy kolejny, nieco oldskulowy film akcji z elementami thrillera.
Pomysł na fabułę jest nieskomplikowany i sprawdzony - twórca jedynego w swoim rodzaju reality show "The Condemned" zbiera 10 jak najgroźniejszych, wielokrotnych morderców z całego świata, czekających na wyrok w celach śmierci. Transportuje ich na specjalnie przystosowaną wyspę, otoczoną kamerami i mikrofonami. Zasady gry są proste jak budowa czołgu T-55 - wszyscy kryminaliści staną ze sobą w szranki, zaś jeden z nich odzyska wolność. A pozostali? Oczywiście polegną. Oprócz zmagań uczestników show jesteśmy także świadkami pracy w studiu, gdzie wielu ludzi haruje ciężko na popularność programu, robiąc wszystko pod dyktando szefa wszystkich szefów. Nieznoszącego sprzeciwu, dodajmy.
Jak widać, scenariusz błyskotliwością nie razi i niestety nie ratują go nawet pewne dość nieoczekiwane zwroty akcji. Na przykład w studiu kilka osób czuje, że ich rola zaczyna ich przerastać, a pomiędzy niektórymi zawodnikami zawiązuje się współpraca. Na dodatek jeden z nich, John Conrad, wydaje się nie być zbyt zainteresowanym główną nagrodą. Po pewnym czasie poznamy też pewne istotne fakty z jego przeszłości.
Co też ważne, i tak do bólu sztampowa kreacja głównego bohatera (jest nim właśnie ten facet, o którym wspomniałem wyżej) nie została zepsuta przez kiepską rolę wcielającego się w nią aktora. Czy raczej "aktora", bo Conrada zagrał mistrz wrestlingu... nie, na szczęście nie Hulk Hogan, ale Steve Austin i, co ciekawe, wywiązał się całkiem nieźle ze swojego zadania. Nie razi specjalnie sztucznością, jak na przykład niesławny Rafał Kubacki w nie mniej niesławnym Quo Vadis, a jednocześnie nie odwala taniej gwiazdorki w stylu wspomnianego Hogana. Niewątpliwie to jednak nie dla niego należą się największe słowa uznania, te zarezerwowane powinny być dla Vinniego Jonesa odgrywającego Ewana McStarleya, który całkiem umiejętnie pokazał, jak powinien wyglądać w Hollywood cyniczny cwaniak-psychopata. Może trochę za dużo w tym przypadku jest rzucania "fuckami", ale mi osobiście przypadł do gustu. Podobnie jak reszta rzezimieszków, wśród których znalazły się takie oryginały jak ogromny, niezbyt subtelny Rosjanin, japoński mistrz sztuk walki czy hiszpańskie małżeństwo. Wszyscy spisali się co najmniej poprawnie. Gorzej, ale nadal dostatecznie, poradzili sobie pozostali, jak np. członkowie ekipy odpowiedzialnej za "The Condemned".
Jak na film akcji przystało, nie zabrakło sporej liczby walk i efektownych wybuchów (wynikających zwykle z tego, że wszystkim uczestnikom już na początku przyczepiono do nóg bomby, aktywowane wyciągnięciem z nich czerwonego paska). Ogólnie rzecz biorąc, wizualna strona filmu jest zrealizowana bez zarzutu. Niektórym może przeszkadzać chaotyczna praca kamery, jednak moim zdaniem znakomicie dodaje obrazowi dynamiki. Nawet jeśli tuszuje przy okazji pewne braki w sekwencjach bijatyk. Eksplozje są efektowne, przy tym - moim zdaniem - nieco sztuczne. Ale to przecież nie dokument, tu na realizm niespecjalnie zwraca się uwagę. Czego dowodem jest chociażby fakt, że John jest rasowym terminatorem, który rozprawia się z dwoma rosłymi mężczyznami naraz jak z dziećmi. Albo fakt, że w ogóle nie ma cienia szans na zrealizowanie takiego programu w rzeczywistości.
Reżyser dodał do tego niezbyt zobowiązującego filmu akcji jeszcze pewne elementy dydaktyzmu, który na początku może i wzbudza zainteresowanie ("Czyli tu nie tylko leją się po ryjach? A to ciekawe..."), jednak po pewnym czasie przemienia się w obojętność, a jeszcze później w irytację. Bo wśród twórców show można wydzielić tu dwie grupy - tych, którzy dla dobrego widowiska daliby psychopacie wiadro granatów i wpuścili do przedszkola oraz tych, którzy przeżyli swoiste katharsis i "już więcej tego nie zrobią, mamo, proszę". Naiwne i uproszczone, ale jakby nie patrzeć - nieuniknione. Tematyka w końcu zobowiązuje.
Trzeba jednak przyznać, że Potępiony (swoją drogą - nie lepiej pasowałoby Potępieni?) to po prostu kolejny dobry film z gatunku "rozpierducha". Twórcy na pewno nie wylecieli sroce spod ogona i nie są amatorami - widać to w starannej realizacji. Krótko i węzłowato mówiąc - jest dobrze.