Trochę mi głupio, że jako doświadczona festiwalowiczka dopiero w tym roku dotarłam na jeden z najważniejszych festiwali muzycznych na świecie, Primavera Sound Barcelona. Cóż, w końcu się udało. Jak było? Długo by opowiadać. W każdym razie zarezerwowałam już nocleg na przyszły rok.
Primavera Sound w Barcelonie odbywa się od 2001 roku (od 2005 r. w obecnej lokalizacji), na przełomie maja i czerwca. Pod wieloma względami jest to festiwal idealny. Piękna portowa okolica, industrialne zabudowania, będące integralną częścią miasta, więc dojazd doskonały, pogoda wprost wyśniona, zaś line-up jest mniej więcej sumą tego, co przez kolejne letnie miesiące będzie działo się na innych festiwalach, w tym polskich.
Po co zatem jeździć gdziekolwiek indziej, skoro można tuż przed rozpoczęciem sezonu turystycznego polecieć do stolicy Katalonii?
Komfortowe przeżycie festiwalu muzycznego - czy to w ogóle możliwe? Owszem, okazuje się, że to wykonalne. Primavera Sound to 22 sceny (w Parc del Forum, gdzie odbywa się festiwal i w kilku lokalizacjach w pozostałej części miasta), kilka food courtów, wiele stref z toi toiami, gdzie można się odświeżyć i punkty, w których można kupić napoje w zasadzie na każdym kroku. Festiwalowicze, inaczej niż na rodzimych imprezach, nie są ograniczeni zakazem wynoszenia jedzenia i napojów poza strefy gastro - tu każdy je i pije gdzie chce i raczej nie zauważyłam, żeby powodowało to bałagan większy niż ten normalnie widziany na festiwalach.
A propos bałaganu - po każdym koncercie, gdy tłum już opuścił miejsce pod sceną, do akcji wkraczał personel festiwalowy sprzątający teren ze śmieci, kubków po napojach itd. Sprytne, logiczne i proste rozwiązanie, nie wiem dlaczego tam po raz pierwszy zobaczyłam coś takiego. Słyszałam opinie o niezbyt czystym terenie Primavery przed dwoma sezonami. Zdaje się, że opinie dotarły też do organizatorów i być może dzięki temu nastał porządek.
Primavera to logistyczne mistrzostwo.
Teren, na którym odbywa się festiwal do prostych nie należy - pełno tu wąskich przejść, ścieżek, zaułków, wzniesień. Jest także kładka, na której końcu zlokalizowo strefę Primavera Bits. To w zasadzie festiwal w festiwalu. Odcięta od reszty imprezy i zatłoczonych szlaków komunikacyjnych przestrzeń, w której królowały muzyka elektroniczna i aperol spritz sączony… na plaży. Też byłam zdziwiona, nie sądziłam, że można zrobić festiwal z dojściem do wody. Kto to widział, przecież ludzie mogą się potopić?! Odważny krok, ale jaki udany. Na Primavera Bits można było czilować w zasadzie przez całą dobę do setów Floating Points, Four Teta czy Jamesa Holdena. Cudowna sprawa.
Wracając na główny trakt - nad terenem festiwalu górowały wielkie betonowe konstrukcje, pełniące role zadaszeń, np. największej strefy gastronomicznej (a w niej olbrzymi wybór jedzenia, w zasadzie bez kolejek!). W rzeczywistości na konstrukcjach zamontowane są panele słoneczne.
Budowle są symbolem zaangażowania Barcelony w zrównoważony rozwój i ochronę środowiska.
Oprócz tego: kilka miejsc, w których można ładować telefony, strefa Seat Stand - trybuny, na których można usiąść i spokojnie zażywać koncertu bez obawy, że ktoś zasłoni widok na scenę, gdzie można również skorzystać z darmowego Wi-Fi i załapać się na autobus wożący pasażerów na drugi kraniec festiwalowego terenu. Do tego liczne punkty informacyjne z lineupami najbliższej sceny, sklep marki Mango, jednego ze sponsorów, cała alejka sklepików z plakatami, kolejna z płytami i mnóstwo innych, sprytnie pomyślanych, przydatnych miejsc to pewnie dla stałych bywalców Primavery nic odkrywczego. Ja byłam zachwycona.
Last but not least - muzyka.
Ta płynąca z trzech głównych scen - Mango, Seat oraz Primavera with Apple Music, jak również grana na tych mniejszych. Na przykład na Night Pro, gdzie wystąpiły 3 polskie składy, Kurws, Coals i jak zwykle świetnie przyjęta Trupa Trupa. Według oficjalnych statystyk ponad 300 godzin muzyki, 257 artystów z 33 krajów. Primavera Sound zawsze dbała o różnorodność w line-upie. Ale przecież tak wielki festiwal nie mógłby się odbyć bez headlinerów. Moim numerem jeden był występ zespołu The National, na czele z Mattem Berningerem w pomarańczowej koszulce, na znak solidarności z osobami popierającymi ruch na rzecz ograniczenia dostępu do broni palnej w Stanach. Lider grupy podkreślał, jak bardzo lubi wracać na ten festiwal. Podobne odczucia mieli artyści z zespołu Grizzly Bear. Ci dla odmiany zagrali na nieco mniejszej scenie Ray-Ban. Na początku miałam zastrzeżenia odnośnie nagłośnienia tej sceny. Później udało mi się nie zwracać na to uwagi, wydawało mi się nawet, że od drugiego dnia festiwalu dźwięki płynące z tej sceny były głośniejsze. Nie raz odniosłam wrażenie, że organizatorzy na bieżąco reagują na niedociągnięcia, starając się je od razu niwelować.
Nick Cave nie powiedział nic na temat miłości do festiwalu.
Jednak widać było, że świetnie czuje się wracając na wielką scenę. Podobnie jak towarzyszący mu zespół The Bad Seeds. Panowie zagrali między innymi "Red Right Hand", numer znany wszystkim fanom serialu Peaky Blinders. W kategorii najbardziej żywiołowych koncertów wygrały u mnie, nie pierwszy zresztą raz, siostry Diaz tworzące duet Ibeyi. Mieszanka różnych kultur, z których wywodzą się dziewczyny, w połączeniu z ich miłością do dźwięków gwarantują ekstremalnie bliskie połączenie z muzyką. Podobnie jak na koncertach zespołów Beach House czy Slowdive, którzy zagrali na scenie sygnowanej przez Apple'a.
Oniryczny klimat pokonał nawet gadających w tłumie ludzi.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniałam o jeszcze jednym koncercie - Arctic Monkeys. Pewnie wiele osób miało obawy o to, że panowie na scenie, podobnie jak na najnowszej płycie "Tranquility Base Hotel & Casino", będą spokojniejsi, mniej żywiołowi. Nic bardziej mylnego, polecam sprawdzić podczas najbliższego możliwego koncertu w okolicy, np. na festiwalu Open'er.
W trakcie festiwalu doszło też do niezwykłego spotkania - w line-upie imprezy znalazły się koncerty Jane Birkin i jej córki Charlotte Gainsbourg. Birkin z orkiestrą, Gainsbourg z nową płytą. Panie spotkały się wcześniej na wspólnej konferencji prasowej, na której opowiadały o swoich relacjach i wątkach związanych z tą niezwykłą rodziną.
Niezapomnianych muzycznych doświadczeń było oczywiście więcej, ale o tym można stworzyć kilka kolejnych osobnych tekstów. Organizatorzy Primavera Sound zadbali o wiele szczegółów, które mogą wydawać się mało istotne, ale w ogólnym rozrachunku to one składają się na całościowy obraz imprezy i nasze wrażenie z pobytu. Oni rozumieją, że nowoczesny i ważny festiwal nie utrzyma się długo, jeśli skupi się głównie na zapewnieniu świetnego line-upu i dobrego jedzenia. Takie przedsięwzięcie to ogromna liczba czynników i cała księga życzeń festiwalowiczów do spełnienia. Ci najbardziej zadowoleni prosto z Barcelony polecieli do Porto, gdzie chwilę później odbywa się młodsza odnoga Primavera Sound. Oby równie udana.
Zdjęcie główne pochodzi z fanpage'a festiwalu.