Niezależnie od tego jak komicznie to brzmi, z praktycznego punktu widzenia Leia Organa Solo, bohaterka Rebelii i jedna z najważniejszych postaci Gwiezdnych Wojen, jest najnowszą księżniczką Disney’a. „Princess Leia” to z kolei pierwszy oficjalny komiks Marvela z jej udziałem, który mamy już za sobą.
Podobnie jak w nowych seriach „Star Wars” oraz „Darth Vader”, akcja „Princess Leia” ma miejsce zaraz po wydarzeniach z filmu „Gwiezdne Wojny: Epizod IV – Nowa Nadzieja”. Pierwsza gwiazda śmierci została zniszczona, z kolei Rebelia świętuje spektakularne zwycięstwo. Właśnie w tych okolicznościach możemy poznać zupełnie nową historię Lei Organy Solo, która nie zamierza spokojnie siedzieć i czekać na wydarzenia z kolejnego filmu kinowego.
„Princess Leia” wypaliła mi oczy. To chyba najgorzej rysowany komiks Star Wars ze wszystkich dotychczasowych Marvela.
Luke Skywalker, Han Solo, nawet Chewbacca – wszystkie czołowe postacie Gwiezdnych Wojen są zupełnie niepodobne do swoich filmowych pierwowzorów. Rysownicy Marvela w dalszym ciągu mają olbrzymie problemy z tym, aby odpowiednio odtworzyć rysy żywych aktorów. Bez dwóch zdań jest to wyzwanie znacznie większe niż rysowanie kolejnych zamaskowanych super-bohaterów, które Terry’emu Dodsonowi zapewne weszło już w krwiobieg. Rysownik odpowiada wszakże nie tylko za „Princess Leia”, ale również nową serię X-Menów.
Jako człowiek prymitywny, rasowy samiec i troglodyta nie mogę również napisać dobrego słowa o wyraźnie „kobiecym” wydźwięku komiksu. Doskonale zdaje sobie sprawę, że ilustrowane opowieści Marvela czytają również kobiety i dziewczęta, z kolei w Polsce nie brakuje fanek Gwiezdnych Wojen. Cieszę się, że Disney dba o tę stale rosnącą grupę klientek. Naprawdę. Mam jednak wrażenie, że „kobiecość” bijąca z „Princess Leia” jest ze wszech miar sztuczna, rozdmuchana i zupełnie nienaturalna.
Scenarzysta próbuje pokazać siłę kobiecych postaci, gubiąc po drodze atrakcyjność samej fabuły.
Pierwszy zeszyt „Princess Leia” to typowy przerost formy nad treścią. Nie ważne co, nie ważnie gdzie, nie ważne kiedy, ważne kto – kobiety. Księżniczka Leia oraz pilotka X-Winga Evaan wypadają przekomicznie starając się przechytrzyć najlepszych pilotów Rebelii. „Woman Power” zionie z kart komiksu wprost proporcjonalnie do jakości scenariusza. Tak oto dwie kobiety ze struktur Rebelii ruszają na samodzielną krucjatę i ratunek ostatnich obywateli zniszczonej planety Alderaan. Mężczyźni niczego nie rozumieją, wchodzą tylko bohaterkom w drogę i praktycznie do niczego się nie nadają. Luke, jakim cudem ty właściwie zniszczyłeś gwiazdę śmierci?!
Cieszy mnie, że Marvel poszerza perspektywę fanów Gwiezdnych Wojen, pokazuje pilotki X-Wingów i Rebeliantki niezwykle silnie oddane sprawie. Poza chęciami musi być jednak świetny pomysł. Tego w „Princess Leia” po prostu nie widać. To zupełnie nie ten poziom, zupełnie nie ta liga co bardzo dobre „Star Wars” oraz „Darth Vader”. Przynajmniej na razie. Zdecydowanie najgorszy komiks ze wszystkich dotychczasowych w nowym kanonie Gwiezdnych Wojen.