„Prodigy. Opętany” próbuje pokazać, że nic nie jest silniejsze niż więź matki z dzieckiem. Szkoda tylko, że tak silnych uczuć nie prowokuje sam film. Powtarza ograne schematy, choć ma kilka momentów.
OCENA
Na początek krótki poradnik dla rodziców - jak sprawdzić, czy twoje dziecko jest nawiedzone? Jeśli pod nosem nuci melodie w niezrozumiałym języku, na obiad zamawia unikalne danie z drugiej strony kuli ziemskiej, a także wprawia domowe zwierzęta w stan podwyższonej gotowości bojowej to – cytując klasyka – wiedz, że coś się dzieje.
Motyw opętanego dziecka jest obecny w horrorach już od bardzo dawna. Na przykład w „The Bad Seed” z 1956 roku, reklamowanego sloganem Big shocker, w którym słodka Rhoda okazywała się być zimnokrwistą zabójczynią. Mijały lata, a my dostawaliśmy kolejne serie oparte na podobnym pomyśle z najsłynniejszym chyba „Omenem” – serią o pomiocie szatana. Nieco lżejszy temat podejmował zaś „Synalek” z 1993 roku, „Naznaczony” z 2010 roku czy „Orphan” z 2009 roku.
Ten ostatni ma wiele wspólnego z „Prodigy”. W obu dziecko okazuje się być kimś innym niż nam się na początku zdawało. W „Opętanym” można to zrzucić na karb new-age’owego rytuału, który świadomość przeszywanego policyjnymi kulami zabójcy z Europy Centralnej przenosi w ciało młodego Milesa – tytułowego bohatera (w jego rolę wciela się Jackson Robert Scott). Jego rodzice na początku są niesłychanie dumni z wyników, jakie ich pociecha osiąga w testach inteligencji. Z czasem owa wyjątkowość zaczyna pokazywać swoją drugą – straszną stronę.
Wypadki dotykają zwierzęta, szkolnych kolegów czy w końcu ojca Milesa, a to dopiero początek kłopotów.
Sarah, matka Milesa (w tej roli Taylor Schilling z „Orange Is the New Black”), postanawia rozwikłać zagadkę rozdwojenia jaźni swojej pociechy, ale kolejne odkrycia sprawiają, że sama powoli zatraca się w beznadziei sytuacji. Pokonywanie kolejnych barier i droga ku złu są największymi zaletami „Prodigy” – zaraz obok świetnego budowania napięcia w pojedynczych scenach.
Jedną z nich widać zresztą w thrillerze - Sarah przygarnęła Milesa na noc do swojego łóżka. Jako widzowie podskórnie od samego początku czujemy, że za chwilę coś będzie nie tak. Reżyser raczy nas zaś ręką wysuwającą się z mroku i powoli omiatającą ramię głównej bohaterki. Czy za chwilę chwyci ją za szyję i zacznie dusić? Czy pojawi się druga dłoń z nożem? Suspens nie pozwala oderwać się od ekranu w oczekiwaniu na jump scare’a. Ten jednak nie nadchodzi.
Reżyser się nie spieszy. I chwała mu za to.
Gorzej wypada już całość, bo choć autor obrazu, Nicholas McCarthy, buduje opowieść z wciągających klocków, to nie oferuje wgniatających w fotel zwrotów akcji. Każdego z nich można się bez problemu domyśleć. I choć film przepełnia atmosfera zagrożenia, to brakuje niespodzianek – nie tanich chwytów pokroju Milesa zamieniającego się nagle w dorosłego mężczyznę, ale psychologicznych tricków.
W „Prodigy” świetnie spisuje się za to okładkowa para. Scott nie jest tylko uroczym dzieciakiem, potrafi też pokazać pazurki. Schilling doskonale odgrywa zdesperowaną matkę, która nie cofnie się przed niczym, aby ratować swojego pierworodnego syna. Gorzej, że wszystkie sytuacje, w których ich oglądamy, gdzieś już widzieliśmy.
„Prodigy. Opętany” jest sklejką z innych horrorów o opętanych dzieciach.
Nie zaskakuje. Brakuje mu głębszego, metaforycznego sensu – przesłania. Po 90-minutowym dłużącym się seansie możemy o nim zapomnieć, doceniając kilka smaczków realizacyjnych. Ale czy było warto? Jeśli byłby to telewizyjny seans dla nocnych marków – raczej tak. A w kinie? Są ciekawsze opcje na przyprawienie sobie gęsiej skórki.